Minęło
kilka dni od tamtego wieczoru. Dziewczyny wcale nie udawały, że nie
wiedzą co się stało. Powiedziały, że James pod groźbą Blacka wyśpiewał
im - co prawda niechętnie - wszystko, co się wydarzyło. Widząc jej
dziwną, zdenerwowaną, ale też nieobecną minę, postanowiły nie poruszać
tego tematu. Lily znowuż postanowiła udawać, że
nie istnieje ktoś taki jak James Potter. Nawet nie dlatego, że była zła,
co samą ją dziwiło, ale chciała go trzymać na dystans. Żeby sobie za
dużo nie pomyślał. Ale właśnie chyba ostatnimi czasy myślał za dużo, a
przynajmniej od pamiętnej rozmowy z Ann. Uświadomiła mu wtedy, jak Lily
musi go widzieć; jako małego dzieciaka z narcystycznym podejściem do
życia i zawyżonym ego. No cóż, taki już był: uwielbiał być w centrum
uwagi, a ten pisk ze strony dziewczyn za każdym razem, gdy łapał znicza
albo robił jakiś dowcip z Huncwotami dodawał mu chęci do życia. Właśnie
zawsze wtedy zastanawiał się, dlaczego pragnie go każda, a ona nie.
W pierwszej klasie myślał: „Zdobyłeś znicza, zdobędziesz i Evans!”.
Nawet nie wiedział jak bardzo się mylił. Na początku myślał o niej, jako
o kolejnej dziewczynie. Potem postawił sobie za punkt honoru poskromić
tego Rudzielca.
Z
czasem zauważył u siebie przyśpieszone bicie serca, kiedy koło niego
przechodziła. Nieraz przyjaciele pytali się go czy znowu się zawiesił,
a on po prostu nie mógł oderwać wzroku od tych oczu, w których czaiło
się ciepło i chęć poznania świata. Nie chciał wierzyć w słowa Syriusza: Nigdy nie będziecie razem, zajmij się jakąś inną panną. Czy Remusa: Robiąc tak dalej nie zdobędziesz jej serca. Peter nie miał zbyt wiele
dopowiedzenia. Mógł nie wierzyć im, którzy nie znali Lily idealnie, ale
jej przyjaciółki wiedziały co mówią. Zawsze czuł ukłucie żalu i winy,
gdy mówiły mu, że przez niego płakała. Nie chciał tego. Chciał, żeby
dzięki niemu była najszczęśliwszą osobą na świecie! Dlaczego więc tak
bardzo ją denerwował i miał z tego satysfakcję? Bo nigdy nie chciała z
nim rozmawiać, a tak, choć na niego krzyczała kierowała swoje słowa do
niego. Miała mu coś do przekazania. A jej oczy stawały się wtedy takie,
jak środek huraganu. Groźne i siejące spustoszenie. Do tej pory nie
bolały go zgryźliwe słowa wypływające z jej słodkich ust, dopóki nie
uświadomił sobie przekazu ich autorki – miał się odczepić, nie biegać za
nią krzycząc: Evans, umówisz się ze mną?! Na drugi dzień od
zdarzenia pod portretem nadarzyła się okazja by sobie w tym pomóc. A okazja miała na imię Lydia, nogi do nieba, blond włosy prawie do
kostek i niesamowicie brązowe oczy.
- Mogłabyś sobie to w końcu wyjaśnić z Jamesem.
- Z kim, Ann? – zapytała Ruda przekrzywiając głowę, by móc ją zobaczyć zza półmiska.
- Z
Jamesem Potterem! – Dorcas nie wytrzymała. – Jednym z czterech
Huncwotów, szukającym i kapitanem szkolnej drużyny quidditcha, jednym z
nielicznych przystojnych chłopaków w Hogwarcie, tym, który
stara się o ciebie od sześciu lat!
Po
tych słowach wszyscy znajdujący się w Wielkiej Sali Gryfoni wpatrywali
się w Lily. Jedni mieli głupawe uśmiechy na twarzach, drudzy czekali na
jej wybuch a jeszcze inni, a właściwie dziewczyny, wyglądali jakby
chcieli ją zabić za to, że znowu sprawia smutek w oczach Okularnika.
- Dziękuje ci bardzo – syknęła do niej przez zaciśnięte zęby.
- Czemu udajesz, że nie istnieje? – zapytała łagodnie Ann.
- Właśnie!
Założę się, że wolałby żebyś go uderzyła niż ignorowała! – Szatynka
skrzyżowała ręce, wyciągnęła nogi, niechlujnie wyciągając się na
krześle.
- Zrozumcie. - Wypuściła powietrze. – Ja nie będę robiła tego, co on chcę! A w ogóle, o czym my rozmawiamy? Nie
ma już lepszych tematów? – Uniosła brwi. – O, na przykład taki: co
myślicie, o tym żeby odwiedzić po zielarstwie Hagrida? Mamy potem opiekę
nad magicznymi stworzeniami, więc nie będzie daleko.
- Jestem
za. Ale, Lily, nie zmieniaj tematu. – McKartney pokręciła głową, minę
miała niewesołą. – Wiesz dobrze, że przed nim nie uciekniesz.
- A
ja myślę, że tak! – Uśmiechnęła się. – Od trzech, nie... Od czterech dni,
nie mówił nic do mnie. Cały czas plącze się po korytarzach z tą… yyy…
jak ona ma? Lydia! – Pstryknęła palcami. – Plącze się cały czas z Lydią i
jest szczęśliwy! Szczerze mówiąc powinnam podziękować temu, kto dał mu
taką radę. Z jego mózgiem sam by tego nie wymyślił. – Spojrzała na
dziewczyny. Szatynka zaczęła pogwizdywać i patrzeć na sufit, na którym
zbierały się chmury, a Blondynka rzuciła się na owsiankę. – To wy?
Jesteście kochane! – Ucałowała każdą w policzek. – To pierwsza wasza
dobra rada mu udzielona, co? – I z wielkim uśmiechem nałożyła na tosta
trochę dżemu.
Przyjaciółki
popatrzyły na siebie i odetchnęły z ulgą. Po ostatniej kłótni o
rozmowę z Jamesem spodziewały się raczej krzyków i wyrzutów.
Po
Sali rozległ się świergoczący śmiech. Większość głów spojrzała ku
wejściu. Właśnie wszedł James z uwieszoną mu na ramieniu jasnowłosą
dziewczyną. Przez stół Ślizgonów przetoczył się cichy chichot. Syriusz
idący za przyjacielem uśmiechnął się na to i zasyczał jak wąż. Jego
fanki nagrodziły to skromnymi brawami. Za co? Chyba tylko za to, że
wszedł. Lily popatrzyła na to i z tym jak się zbliżali miała na twarzy
coraz szerszy uśmiech. Okularnik to zobaczył i objął idącą obok niego
Puchonkę w talii, ta tylko na to zatrzepotała rzęsami. Doszli do stołu. I
tu będą musieli się rozstać. Przecież Puchonka nie będzie siedzieć przy
stole Gryfonów! Zielonooka wstała.
Gryfon jakby stężał i nie chciał wypuścić swojej towarzyszki. Z
życzliwym uśmiechem popatrzyła na chłopaka i powoli przeniosła wzrok na
blondynkę, jej usta rozciągnęły się bardziej, ukazując zęby. Ann i
Dorcas patrzyły zaniepokojone na Evans. Nigdy nie uśmiechała się tak do
Pottera i do jakiejkolwiek jego dziewczyny. Mieszkanka domu Hufflepuff
też się przestraszyła. Miała szeroko otwarte oczy i spoglądała na
swojego chłopka, który z takim uwielbieniem patrzył na Rudą, która w tej
chwili wyciągnęła rękę.
- Nie
znamy się. Jestem Lily. – Ruszyła ręką zachęcając do przywitania.
Widząc, że się go nie doczeka opuściła i włożyła za klapę szaty, gdzie
miała różdżkę. Niee, wcale nie specjalnie. – A ty…?
Nie usłyszała odpowiedzi.
- Z tego, co mi wiadomo masz na imię Lydia, tak? – zapytała z taką miną, jaką się ma, gdy mówi się do małego, nieśmiałego dziecka.
W odpowiedzi pokiwała głową.
- A
coś więcej? – Podniosła brwi. – No wiesz, na razie to w całym Hogwarcie
wiadomo o tobie tyle, że chodzisz z… nim. – Wskazała głową na Jamesa,
który przypatrywał się tej wymianie zdań z fascynacją i nikłym
uśmiechem.
- No
cóż, widzę, że sobie nie porozmawiamy. – I wyciągnęła różdżkę. Lydia
zrobiła kroczek do tyłu z jeszcze bardziej przerażoną miną. Lily to
zauważyła i patrząc jej w oczy machnęła różdżką. W jednej chwili stały
się dwie rzeczy: Lydia zapiszczała i wtuliła się w Jamesowe ramiona z
płaczem, a na Evansowej ręce zawisła rączka jej torby.
- Spokojnie.
– Podeszła i poklepała ją po plecach. Widząc, że jeszcze bardziej się
zatrzęsła, uniosła ręce i odeszła o krok. – To było Zaklęcie
Przywołujące – powiedziała z miną pod tytułem masakra. – Nie miałam
ochoty schylać się pod stół po torbę i prezentować całej Wielkiej Sali
dolnej części mojej bielizny. – Spojrzała na zachowującą się tak właśnie
jakąś dziewczynę i powiedziała: - Złotko, czy mi się wydaję czy twoja
spódnica jest krótsza niż powinna? – zapytała słodko młodszej o dwa lata
Gryfonki, która na te słowa momentalnie się wyprostowała ciągnąc za
sobą torbę. Przestępowała z nogi na nogę skubiąc rąbek spódnicy. – Zgłoś
się do profesor McGonagall i powiedz, że ja cię przysłałam.
Uśmiechnęła
się, podczas, gdy tamta zlustrowała ją nienawistnym wzrokiem. Lily
przebiegła oczami po stole swojego domu. Wszystkim łyżki, widelce, tosty
czy puchary z napojami zastygły w połowie drogi od lub do ust. Kilka
osób nerwowo poprawiało odznaki na szatach, jeszcze inne unikały jej
wzroku. Widocznie bali się, że za to również zostaną wysłani do
opiekunki domu bądź dostaną szlaban. Nie spojrzała na przyjaciółki,
chociaż czuła wręcz ich palące spojrzenie. Jej uszu dobiegł rozedrgany
od duszącego śmiechu głos:
- Masz. Wytrzyj się.
Skierowała
tam wzrok. Drgnęła zaskoczona i zasłoniła sobie usta
dłońmi, gdy zobaczyła żłobiące twarz blondynki czarne łzy. Pod oczami
miała szare, błyszczące podkówki, za to jej rzęsy stały się krótkie i
jasne. James spojrzał na Evans i… Niee, to chyba niemożliwe?! Uśmiechał
się! Ale nie tak jak zwykle, kiedy ją widział tylko jakby z zadowoleniem
i dumą. Spostrzegła zbliżającą się profesor O’Stappery.
- Co tu się dzieje? – Nauczycielka zapytała z troską i smutkiem patrząc na próbującą zetrzeć swój rozmazany tusz Blondynkę.
- O…ona… - zaszlochała wskazując na Evans.
- Lily? – Nie kryła swojego zdziwienia.
- Ja
nic nie zrobiłam, pani profesor! Zobaczyłam… kolegę z domu z
dziewczyną, więc podeszłam się przywitać…kulturalnie by było odwzajemnić
powitanie…, a potem tylko przywołałam swoją torbę, a że ona się
przestraszyła różdżki to nie moja wina! Nie wiem czego się Lydia
przestraszyła. Może tego, że za nieprzestrzeganie regulaminu wysłałam inną uczennicę do profesor McGonagall. Nie wiem - Wzruszyła ramionami.
Rzeczywiście,
powiedziała prawdę, która czyniła z Lydii przeczuloną dziewuszkę.
Nauczycielka pokiwała powoli głową. Pogłaskała dziewczynę po włosach i
obdarzyła ciepłym uśmiechem. Powiedziała jeszcze, żeby zajrzała do niej w
wolnej chwili i odeszła. Bezgłośnie wyartykułowała słowo temperament,
żeby tylko Ruda mogła je odczytać. Lily uśmiechnęła się do Puchonki i
minęła ją. Odwróciła się przez ramię do dziewczyn wyglądających jakby
je piorun trzasnął. Fakt, nikogo innego od Pottera tak nie traktowała.
Zasłoniła usta ręką z jednej strony uniemożliwiając odczytanie jej
przekazu osobom postronnym. Szepnęła ciche dzikuska i skierowała oczy na
dziewczynę zmierzającą do stołu Hufflepuff. Usłyszała jeszcze pełen
podziwu głos:
- To się nam Ruda rozwija!
- Aż za bardzo, Black.
Żwawym
krokiem przemierzyła Wielką Salę rozsyłając uśmiech każdej, choć trochę
lubianej osobie. Przeszłą Salę Wejściową. Drzwi zaskrzypiały po tym jak
na nie naparła w celu otworzenia. Ledwo przekroczyła próg, a gwałtownie
i mocno zacisnęła powieki. Silny podmuch wiatru wcisnął jej do oczu
rude włosy kłując boleśnie w zielone tęczówki. Złapała kosmyki i
ukierunkowała je do tyłu. Wypuściła głęboko wciągnięte w płuca powietrze
ze świstem. Lekko, nawet sprężyście schodziła ze zbocza góry. To
niesamowite, ale czuła się dziwnie szczęśliwa, podekscytowana. Po raz
pierwszy była dla kogoś taka nieczuła. Co się z nią dzieje? Widziała
łzy. Ktoś płakał przez nią, a ona nawet nie poczuła najmniejszego
poczucia winy. Z premedytacją budowała napięcie. Nie miała żadnego planu. Nic. Chyba samym uśmiechem
ją przeraziła. Nie wiadomo skąd w głowie zagościł jej pewien obraz.
Wyobraziła sobie dwie wiewiórki. Rudą i blond. Jaśniejsza trzymała w
łapkach duży orzech laskowy, a ruda przymilała się do niej. W pewnej
chwili zamachnęła się puszystym ogonkiem i strąciła blondynkę z konara
na którym siedziały. Ta, spadając wypuściła owoc leszczyny, który zawisł
na moment w powietrzu. Gdy opadał Ruda skoczyła i złapała go w ostre
ząbki. Był jej. Potrząsnęła głową i chichocząc przycisnęła trzy palce do
ust, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Cieszyło ją, że pokazała Puchonkę w taki sposób w
oczach profesorki od obrony. Jesteś okrutna, Lily, pomyślała i
rozsiadła się pod szklarnią czekając na lekcje. W głębi świadomości,
której nie pozwalała dotrzeć do rozumu wiedziała, że cieszy się z tego,
że ośmieszyła dziewczynę w oczach Jamesa, że tamta okazała się strachliwą,
głupią dziewczynką, bojącą się nawet czaru accio. Jednak ta głębia
świadomości była jak na samą siebie niesamowicie głęboka i bezpieczna,
że tak naprawdę tego nie wiedziała.
Dopiero
po chwili dotarło do niej, że ze szklarni pod którą siedzi wydobywa się
dźwięk. Zaczęła mu się mimowolnie przysłuchiwać. Najpierw śpiewana byłą
pieśń o dzielnym Odonie, potem o trzech wesołych ropuchach.
Zaciekawiona wstała i chciała zajrzeć przez uchylone drzwi. Coś jednak
jej na to nie pozwoliło. Bez względu na to jaka była dzisiaj wredna, nie
lubiła podsłuchiwać. Ruszyła w bok i w tym momencie drzwi się
otworzyły. Ukazała się w nich profesor Sprout. Obejmowała okrągłą,
wysoką doniczkę. Przestała nucić kiedy zobaczyła Lily. Zapowietrzyła się
na chwilę, a potem zapytała:
- Jeszcze nie skończył się obiad. Co tu robisz?
- Czekam na początek lekcji, pani profesor. Tak wyszło. – Wzruszyła ramionami.
- To
skoro już jesteś to mi pomożesz. Przeniesiemy trawkę* do szklarni numer
cztery. Będziemy dzisiaj z nią pracować. – Spojrzała z czułością na
doniczkę i skręciła w prawo.
Ruda
poszła za nią i po chwili weszła przez otwarte oszklone drzwi. Tylu
magicznych roślin naraz jeszcze nigdy nie widziała. Nauczycielka
przestrzegła ją żeby uważała na tentakule - wiły się one po całej
szklarni, oraz wnykopieńki. One znowuż powciskane były w każde wolne
miejsce. Oprócz tych niebezpiecznych były tu też takie, które pomagały w
medycynie, ale nie tylko. Z lewej strony szklarni
rozciągały się przepiękne kwiaty. Z ciemnozielonych gałązek wyrastały
bardzo ciemnoniebieskie, drobne listki. Na samym środku ten cudowny
widok wieńczył przepiękny soczyście różowy kwiat. Przypominał mugolską
peonię, tyle, że miał pięć razy więcej płatków i roztaczał wokół siebie
srebrzystą poświatę. Mogłaby tak stać i go podziwiać, gdyby nie
profesorka: włożyła jej delikatnie w ramiona jedną płaską doniczkę. Sama
wzięła dwie. Podążyła za wzrokiem Lily.
- To
mój najcenniejszy okaz. Fascynujący. Niesamowicie piękny tylko wtedy,
kiedy poświęca mu się bardzo wiele czasu – powiedziała z dumą.
- Jak się nazywa?
- Delightfulschwund**. Trzeba zanieść trawkę do szklarni, zaraz lekcje. –
Wyminęła ją i lawirując pomiędzy donicami dotarła do drzwi. Przez ramię
zawołała: - Tylko jej nie dotykaj!
Stosując
się do zaleceń postawiła wreszcie ostatnią roślinkę na stół. Za chwilę
rozległ się sygnał oznaczający początek lekcji. Kobieta podeszła do
drzwi i zagoniła całe osiemnastoosobowe towarzystwo do środka. Ann i
Dorcas od razu podeszły do Lily z minami pod tytułem Później nam
wszystko wyjaśnisz.
- Dzień dobry – rozległ się głos nauczycielki. – Kto wie nad czym będziemy dzisiaj pracować?
Ann przyjrzała się i podniosła rękę. Evans czuła się wykluczona z tego pytania. Przecież wiedziała już przed lekcją co to jest.
- To
trawka… - Przerwał jej chichot ze strony kilku chłopców, w tym Syriusza
i Jamesa - …i nie jest to mugolska używka. – Spojrzała na nich karcąco i
kontynuowała. – Wygląda całkiem niewinnie, ale po bliższym kontakcie z
nią można stwierdzić, że tak nie jest.
- Doskonale. Dziesięć punktów dla Gryffindoru. A kto powie coś więcej?
Teraz więcej osób podniosło ręce, ale McKartney machała nią lekko, by zwrócić na siebie uwagę.
- Eryvay, mów – zarządziła Sprout.
- Mechanizm
ochronny tej rośliny jest zadziwiający – rzekła z błyskiem w oku
niezbyt szczupła, ale tez nie gruba dziewczyna o ciemnych blond włosach. –
Ten pancerzyk przechodzi przez całą część rośliny. Ich słaby punkt to
korzonki, do których można się dostać zwykłym szpikulcem, ale po co?
Chyba żeby zostać zaatakowanym przez resztę. Trzeba im zaśpiewać, ale
nie byle jaką melodię, tylko taką, którą dana trawka lubi. Staje się
wtedy łagodna i poddana, więc można rozgiąć pancerzyk… o tu. – Wskazała
palcem na miejsce jakby zszycia. Ze względu, że miała rękawicę ze
smoczej skóry pozwoliła sobie ją dotknąć, od razu okręciła jej się na
palcu niczym wąż boa na antylopie. Widząc to nauczycielka ruszyła do
niej z pomocą, ale dziewczyna zanuciła coś i źdźbło spuściło się po jej
palcu. - Można by teraz już zacząć wydobywać maź, która jest bardzo
przydatna w medycynie, na przykład do…
- Wystarczy!
– Przerwała jej zielarka. – Dwadzieścia pięć punktów zarobiłaś dla
Ravenclav'u. – Klasnęła w ręce i zwróciła się do całej grupy. – To chyba
wiecie co macie robić? Wydobądźcie jak najwięcej mazi!
Ann
przez całą lekcję była jakaś podenerwowana. Pewnie dlatego, że nie
otrzymała największej liczby punktów. Dorcas też nie tryskała optymizmem
- musiała śpiewać. Nie to żeby nie miała głosu czy coś, wręcz
przeciwnie śpiewała ładnie i czysto. Po prostu denerwowało ją ciągłe
rozpływanie się nad nią. Lily natomiast dobry humor miała dopóki nie
zaczął śpiewać Potter. Zawodził o tym jak piękny jest świat i magia,
jakich to ma cudownych przyjaciół. Roślinka pozostała niewzruszona.
Uległa dopiero wtedy, kiedy zaczął śpiewać o miłości. A konkretniej o
uczuciu, które żywi do pewnej rudowłosej, cudownej Gryfonki o
niesamowicie zielonych oczach, która jest wyjątkowa i nikogo nie kocha i
kochać nie będzie tak jak jej, niestety ona jest obojętna na jego
zaloty i zimna jak lód, co jest dziwne, bo oblewa się cudownym rumieńcem
na jego czułe słówka i pocałunki… Nagle wylała się na niego cała
konewka lodowatej głowy. Lily z drugiej strony stołu szepnęła mu
sztuczne przepraszam. Bo co on sobie wyobraża?! Przecież ma
dziewczynę!
- Co
ty wyrabiasz dziewczyno? – Zbeształa ją Sprout. - Chłopak tak pięknie
śpiewał! O, i wydobył tyle mazi! – Wskazała na jego pojemnik wypełniony
czarną jak smoła ciapą. – Mam nadzieję, że to było przypadkiem?
- Och, tak, pani profesor – zapewnił ją James. – Evans często zdarza się mieć nieskoordynowane ruchy.
Ruda
puściła tę uwagę mimo uszu i zaczęła nucić jakąś mugolską, miłosną
piosenkę. Trochę czasu zajęło jej nim wydobyła pierwszą kropelkę mazi.
Za dwadzieścia minut zmierzała na opiekę nad magicznymi stworzeniami.
Opowiedziała Ann i Dorcas o roślinach w prywatnej szklarni nauczycielki
od zielarstwa. Były pod wrażeniem. Ona nigdy nikogo tam nie wpuszczała.
- Ale mówisz, że jak ten kwiatek się nazywa? – Zaciekawiła się Szatynka.
- Delightfulschwund.
Mówię wam jest śliczny! Jest fascynujący i niesamowicie piękny, kiedy
poświęca mu się dużo czasu, bo inaczej go nie ma – zacytowała. –
Ciekawe, co nie?
- Bardzo. Nie słyszałam o nim – dziwiła się Blondynka.
- Zamierzam się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Kto się wybiera ze mną dzisiaj do biblioteki? – Zapytała Ruda.
- Ooo, nie! Mnie tam nie zaciągniesz. – Meadowes pokiwała palcem wskazującym.
- Czy
ty sobie zdajesz sprawę z tego ile nam zadali, Lily? Nie wiem czy
znajdę czas na to, a co dopiero na wałęsanie się po bibliotece!
- Ok, pójdę sama. Tylko zaniosę książki do dormitorium.
Nie wiedziała, że tej rozmowie przysługuje się jeden z Huncwotów i już ma plany co do dzisiejszego popołudnia.
Zgodnie z powiedzianymi słowami siedziała teraz w bibliotece wertując grubą księgę Wszelkich roślin magicznych. Na
stronie osiemdziesiątej czwartej znalazła notatkę na temat tego co
szukała. Przeczytała i zaczęła streszczać, żeby nie zapomnieć
najważniejszych faktów. Nie robiła tego sama. Na krześle obok siedział
chłopak w okularach i z rozczochranymi włosami. Skrobał szybko prawie
nieodczytywalnie po pergaminie. Jak to się stało, że nie zaczęła na
niego wrzeszczeć? Skrywał się pod swoim magicznym płaszczem, co
pozwoliło mu patrzeć bezkarnie na Lily, kiedy skończył pisać przed
nią.
___
* trawka - magiczna roślina wymyślona przeze mnie.
** delightfulschund
- przepiękny kwiat również wymyślony przeze mnie. Nazwa pochodzi z
języka angielskiego: "delightful" - zachwycający i z języka
niemieckiego: "schwund" - zanik ( tłumaczenie wg. słowników znajdujących
się na mojej półce ). Kwiat jak sadzę może mieć pewne znaczenie w
przyszłości...
Ta notka bardzo mi się podobała, naprawdę bardzo ciekawa historia, nie mogę się już doczekać następnej notki ;D
OdpowiedzUsuńHej;D bardzo mnie wciągnęło to twoje opowiadanie:D czekam na dalszą część o tym kwiatku:D jak chcesz to wejdz na mojego bloga http://historia-lily-i-rogacza.blog.onet.pl/ . Zamieściłam cie w linkach. Chyba sie nie obrazisz? Pozdro;)
OdpowiedzUsuńfajny blog, dodaję do linków i będę Cię śledzić:) zapraszam do mnie, też zaczynam pisać blog o Lily [evans-snape.blog.onet.pl]
OdpowiedzUsuńWOW!!! świetny blog!!! ;****** wciągnęło mnie Twoje opowiadanie ! kiedy następna notka ?
OdpowiedzUsuńpowiadomisz mnie? nati6547@wp.pl - to mój email !
PROSZĘ! POWIADOM MNIE! ;**
zniecierpiwiona czekam na kolejną notkę.... ;)
Dobrze obmyślone. ; ) Nic dodać, nic ująć. Notka idealna. Pozdrawiam,
OdpowiedzUsuńI ta ,,trawka" ;D Genialne! Prowadzisz bardzo fajny blog oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńGorąco pozdrawiam Amelia
Jakie to opowiadanie jest genialne <3 Nie wieżę, że dopiero teraz na nie trafiłam ;)
OdpowiedzUsuńdziękuję! tym bardziej, że te pierwsze rozdziały nie były za dobre ;)
Usuń