piątek, 20 lipca 2012

5. Liściki


Dwie Gryfonki wybierały się na obiad do Wielkiej Sali. Zanim wyszły zajęło im to trochę czasu. Najpierw posprzątały w dormitorium, potem naprawiły porozbijane, potłuczone i (w przypadku poduszek) porozrywane przedmioty. Wyjęły sobie zbędne ozdoby w postaci piór z włosów, przebrały i były gotowe do wyjścia. Po drodze do portretu zauważyły skupionych przy sobie Huncwotów. Rudowłosa prychnęła demonstracyjnie i zadzierając trochę nos do góry, opuściła Pokój Wspólny. Nie zdążyły zejść na niższe piętro, gdy odezwała się Dorcas:
            - Pewnie Black chwali się Jamesowi jak to wszedł do naszej sypialni. - Skrzyżowała ręce na piersiach mając przy tym zacięty wyraz twarzy.
            - Tak naprawdę, to nie wiem, o co ci chodzi? - Zauważyła jak jej przyjaciółka staję gwałtownie ze zdumieniem na twarzy. Ułożyła przy tym usta w idealne"o". - To znaczy o co tobie chodzi? Bo chyba nie powiesz mi, że przeszkadzają ci zaloty Pottera kierowane pod moim adresem?
           - Jego zaloty same w sobie mi nie przeszkadzają, ale to, jaka potem chodzisz wściekła i naburmuszona - stwierdziła ruszając.
           - Więc nie chodzi ci o moje uczucia tylko o to, że nie będziesz miała świętego spokoju?
           - No. I właśnie o tym mówię. - Pokręciła głową. - Nie potrafisz słuchać. Miałam na myśli bardziej to, że mogłabyś mu dać w końcu szansę. Wszyscy byliby szczęśliwsi! Ty, on i wszyscy wokół was. Nie musielibyśmy czekać na przedstawienie pod tytułem Jak to zakochany po uszy James, otrzymuję kolejnego kosza od nieczułej Evans. Zamiast tego moglibyście wystawić sztukę nazywającą się... Miłość to największa magia...
       W tym momencie Lily wybuchnęła śmiechem. Zdążyła uprzednio lekko uderzyć Szatynkę w ramię, co miało oznaczać: Dobry żart!.
       - Och, dziękuje, Dor. - Podparła się na jej ramieniu łapiąc za brzuch. - Zawsze potrafiłaś mnie rozśmieszyć. - I przekroczyła próg Wielkiej Sali, pod którą się znalazły.
Meadowes po kilkudziesięciu sekundach ruszyła za nią mamrocząc pod nosem: Ale ja nie żartowałam... Usiadła obok jedzącej już Lily i rozejrzała się po stole. Jak zwykle to samo. Chyba skusi się na... pieczone ziemniaki z kurczakiem.
       Podniosła się w celu uchwycenia miski, potrącając przy tym łokciem dziewczynę siedzącą po jej drugiej stronie. Ta wciągnęła ze świstem powietrze i pisnęła. Dorcas spojrzała na nią trzymając w rękach miskę z wybranym jedzeniem. Była to czarnowłosa szóstoklasistka.
      - Przepraszam. Nie chciałam...
      - Nie! To nie to! - Przerwała jej łamiącym się głosem. - Chodzi o twoją przyjaciółkę.
      Wzrok Szatynki zwrócił się na Evans, która wsłuchiwała się w słowa równie uważnie. Spoglądnęły na stół. Nie było...
     - Ann. To o nią chodzi? - Usiadła odstawiając z brzdękiem to, co trzymała w rękach.
     - Nie. - Czarna machnęła ręką. - O tą Lily Evans od Jamesa Pottera.
     - No i co z nią? Przecież siedzi koło mnie i nic jej nie jest. - Popatrzyła na nią dziwnie.
      W odpowiedzi otrzymały Proroka Codziennego. Przeszukały wzrokiem stronę nie znajdując nic ciekawego. Ostatnio pełno było wiadomości o wybuchach, dziwnych zaginięciach, zawaleniach się budynków, można by tak wymieniać bez końca. Zobaczyły małe ręce przewracające strony niesamowicie szybko. Palec popukał w małą notatkę na dole strony. Zatytułowana była: Nowe mordy wśród mugoli. Obie czytały w milczeniu. W pewnym momencie dłonie chwyciły papier przystawiając go bliżej zielonych oczy. Na twarzy okalanej rudymi kosmykami zaczęło czaić się przerażenie. Odłożyła gazetę mając w głowie tylko kilka zdań z tego, co przeczytała.
    „(…) Także w okolicach Surrey zarejestrowano niecodzienne zjawisko. ‘Roboty drogowe’, jak zwykli je nazywać mugole, trwające tam od dłuższego czasu, dziś zostały zakończone. Kiedy robotnicy mieli zamiar opuścić teren pracy, cała nowo położona nawierzchnia wybuchła. Specjaliści mugolscy tłumaczyli to niejakim ‘wybuchem gazu’. Oczywiście wysłano tam Łącznika Do Kontaktów Z Mugolami z Ministerstwa Magii. Po rozpoznaniu sprawy stwierdził, iż ‘dołożono do tego różdżkę’. O zamach podejrzewa się śmierciożerców służących Sami-Wiecie-Komu. W wyniku wypadku zginęło trzech mugoli, których nazwisk nie znamy.”
       Oczy zaszły jej łzami. ...w okolicach Surrey... trzech mugoli zginęło...  Nie zdążyła zbytnio się nad tym zastanowić, bo poczuła, że ktoś potrząsa nią. Z zamglonym wzrokiem zwróciła głowę ku głosowi, który mówił:
       - Panno Evans! Chciałabym z panią porozmawiać. - Dopiero po jakimś czasie doszło do niej, że zwraca się do niej wysoka czarownica z ciasnym kokiem na głowie. Pokiwała głową i ruszyła za nauczycielką. Nie zwracała uwagi na to gdzie idzie, nogi niosły ją same.
        Chcę z nią porozmawiać. Gdyby nic się nie stało, czy chciałaby z nią rozmawiać? A może chodzi o jakieś zadanie dla prefekta? W takim razie gdzie Remus? Miała teraz kompletny mętlik w głowie. A co jeśli coś się stało? Jeśli komuś, kogo kocha stała się rzecz najgorsza? Jeśli...? Ale tej myśli nie mogła uformować do końca.
        Drzwi zaskrzypiały.
        Weszła do gabinetu profesor McGonagall. Była tu po raz pierwszy. Mimo to, nie rozejrzała się po nim jakby to zazwyczaj zrobiła. Z wystroju zapamiętała tylko ciemne krzesło, na którym usiadła i biurko, przed którym stało.
        - Podczas uczty zauważyłam twoje zmartwienie nad kawałkiem Proroka. - Przyjrzała jej się zza okularów. - Domyślam się, że chodzi o artykuł o zamordowanych mugolach z okolicy, z której pochodzisz. Mam rację?
        - Tak - potwierdziła cicho.
        - A nie przyszło ci do głowy, że gdyby zginął ktoś z twojej rodziny, dowiedziałabyś się o tym zanim Prorok napisałaby choć zdanie?
        Lily  poczuła ukłucie w sercu. 

        - To znaczy, że...
        - Nie zagwarantuje ci, że nie zginął nikt z twoich znajomych, ale wiem, że Evansowie żyją i nie ponieśli żadnych obrażeń.
       Na twarzy Rudej zagościł uśmiech, a po ciele rozpłynął się spokój. - Dziękuje, pani profesor. - Złapała za klamkę. - Dobranoc.
       Wyszła. Przeszła kilka kroków i odetchnęła. Wchodząc za załamanie korytarza zderzyła się z kimś.
       - Lily! I co? - zapytała Dorcas trzymając ją za ramiona.
       - Wszystko dobrze! - Przytuliła się do przyjaciółki. Puściła ją i zapytała. - Powiedziałaś komuś o tym?
       - Nie. Co prawda Remus i James się pytali, ale nic im nie powiedziałam.
       - Dzięki. Jeszcze Potter chciałby mnie pocieszyć. - Wzdrygnęła się, na co Szatynka cicho zachichotała. - Chodźmy do dormitorium.
       I ruszyły na siódme piętro.
      Kompletna cisza i ciemność. Na niebie świecił księżyc w kształcie rogala. Po korytarzach nie chodził żaden uczeń. Od czasu do czasu patrolował je zrzędliwy woźny razem ze swoją kotkę - którą miał od początku tego roku - Panią Norris. W Pokoju Wspólnym, do którego wejścia strzegł portret, ogień w kominku dogasał, a skrzaty nie zdążyły jeszcze posprzątać, czterej chłopcy opuszczali swoje dormitorium. Trzej, uzbrojeni tylko w różdżki, natomiast czwarty, najmniejszy niósł jakieś niewielkie pudło i zajadał się babeczkami. Okularnik zeskoczył z ostatniego stopnia. Przemierzył po cichutku pomieszczenie i pierwszy doszedł na jego drugą stronę. Miał ambitny plan. Pochodził on jeszcze z drugiej klasy, teraz jednak był udoskonalony. Stojąc przy schodach wychylił się tak, by nie dotknąć stopni i sprawdzić czy żadna z dziewczyn nie schodzi lub nie siedzi na schodach. Obejrzał się i zobaczył za sobą przyjaciół. Kiwnął głową do Remusa i odsunął się robiąc mu miejsce. Chłopak wyjął różdżkę i kręcąc nieznacznie głową, skupił się. Machnął różdżką i schody podświetliły się na szaro, aby zaraz znów stać się takie same jak zwykle. James i Remus spojrzeli na nie niepewnie. Syriusz prychnął i odpychając ich nieco brutalnie, wszedł na schody tupiąc demonstracyjnie. Rozochoceni ruszyli za nim. Okularnik zbiegł szybko na dół i łapiąc za kołnierz Glizdogona wciągnął go na górę. Black majstrował przy zamku, Lupin przyglądał się temu z miną pod tytułem: Nie wiem czy dobrze robimy.
       - Nie zamknęły drzwi - wyszeptał grzebiący przy dziurce od klucza i wszedł do środka. Zanim gęsiego wdreptała reszta. Ustawili się w kółku.
       - Ok. Ty, Lunatyku rzuć odpowiednie zaklęcia, żeby się nie obudziły. Glizdogonie, bądź czujką. Łapa… - poszukał wzrokiem przyjaciela, który zmierzał do jakiegoś kufra. – Łapa! – syknął. – Jeśli chcesz zbadać zawartość kufrów, przyjdziesz tu jutro. Teraz mi pomagasz!
Tamten mruknął tylko coś niezrozumiałego i wziął z szafki pozostawione tam przez Petera pudło.
       - Zaklęcia rzucone, ale nie muszę chyba mówić, że nie będą działać wiecznie. – Remus przetarł różdżkę rąbkiem szaty.
       - Łapa, wchodzisz – rozkazał Okularnik wskazując na krzesło i podszedł do łóżka jego dziewczyny, bo zauważył, że kotary nie są idealnie zasłonięte.
       Popatrzył jednym okiem (bo na tyle pozwalała mu luka) na ukochaną twarz. Jedną dłoń trzymała pod głową, a w lekko rozchylone usta wpadało kilka rudych włosów. Już wyciągnął rękę by włożyć je za ucho, ale zatrzymał ją Lupin.
       - Rogacz. – Pokręcił głową. – Daj sobie spokój. Wiesz, jakie jest moje zdanie. Nie myśl, że rano rzuci ci się na szyję i…
       - Nie zrzędź! W końcu to był po części mój pomysł – stwierdził Syriusz stojąc już na krzesełku.
Blondyn mruknął tylko do siebie: No właśnie. I ruszył do pudełka.
         Różdżki przez dobre pół godziny przecinały ze świstem powietrze. Stanęli z założonymi rękami podziwiając swoje dzieło. I nawet ten, który niechętnie się do tego zabierał, mógł powiedzieć, że to nie taka niespodzianka jak zwykle…

          Siedziała na łóżku z głową zadartą do góry. Nie mogła uwierzyć. Był, a może byli tu w nocy i zrobili to.
         Rano obudził ją intensywny zapach lilii. Otworzyła jedno oko i zobaczyła naokoło siebie mnóstwo płatków tych kwiatów. W jednym miejscu, przy zasłonach, po stronie gdzie stała jej szafeczka unosił się bukiet z pięćdziesięciu białych lilii przewiązany złotą niteczką. Od razu pomyślała, że obok siedzi Potter i wprowadza je w taki stan. Wyjrzała uważnie i stwierdzając, że go tam niema usiadła po turecku. Spojrzała wymownie w górę i jej oczy rozszerzyły się nienaturalnie. Przyglądała się teraz zdjęciu wielkiemu jak je łóżko, na którym była ona i Potter. Siedziała mu na kolanach i śmiała głośno wyginając, co chwila w inną stronę. Przechylała głowę, żeby włosy nie smyrały jej po twarzy. Dlaczego nie mogła zrobić tego rękami? Bo była zajęta odganianiem się przed palcami Pottera, które jeździły po jej bokach powodując niewyobrażalny śmiech. Pamiętała tą sytuację. Miała ona miejsce w czerwcu ubiegłego roku szkolnego, w pociągu do Londynu. Zapędzała pierwszoroczniaków i mało co, sama się nie spóźniła. Ledwo zdążyła wejść do przedziału i wsadzić klatkę z Mimi na półkę obok kufra, a pociąg ruszył szarpiąc. Siła grawitacji skierowała ją na kolana Jamesa. Widząc jej kwaśną minę i natychmiastową chęć do wstania zaczął ją gilgotać. Była to jedna z tych nielicznych chwil, gdy będąc koło niego śmiała się tak, że nie była w stanie uspokoić. Pewnie Black zrobił to zdjęcie. Albo inny z Huncwotów, bo tak się składa, że wtedy ona, Ann i Dorcas siedzieli razem. Podejrzewała, że się o to postarali.
            Westchnęła. Minie kolejny dzień, a ona znów nie zobaczy się ani nie porozmawia z Ann. Teraz zaczęła się zastanawiać czy ich sześcioletnia przyjaźń ma zostać przerwana przez zadufanego w sobie, niedojrzałego chłopaka? Czy on jest wart ich przyjaźni? Nie! Jeszcze dzisiaj z nią pogadam. Złapała za bukiet polatujący wciąż nad jej głową i rozsunęła kotary. Rozejrzała się po pokoju. Nie miały wazonu. Wskazała różdżką na szkatułkę, która nie była jej potrzebna i wyszeptała zaklęcie. Po chwili stawiała na szafce pękaty wazon.
            - Aguamenti! – I naczynie napełniło się wodą. – Uwielbiam magię.
I z uśmiechem włożyła lilie. Przez chwilę układała je by wyglądały jako tako. Ukierunkowała liście do dołu i znalazła małą karteczkę. Rozwinęła ją i przeczytała:

„Więdną gdyż nazbyt szybko rozkwitają"

            Mimo, że nie była podpisana rozpoznała to pismo. W końcu tyle razy czytała listy, w których pełno było takich liter, tak zbitych w słowa. Normalnie już by go wyrzuciła, spaliła, zdeptała, podarła…Ale to nie był normalny list. Nie było tu Liluś, umów się ze mną! albo Kocham Cię, tylko cytat z książki. Mugolskiej książki! Nie posądzała go o dotknięcie, choćby przez przypadek magicznej. A on tu wyskakuje z mugolskim cytatem. Spojrzała na płatki na pościeli.
          - Trzeba to posprzątać – powiedziała do siebie.
          - C-ooooo-o chcesz sprzątać? – Meadowes podeszła do niej ziewając i mrużąc oczy. – O rany! – Złapała kolumienki. – Kwiaty. Nie było liścika?
          - Nieee. – Wepchnęła pięść, w której go trzymała do kieszeni spodni od pidżamy.
          - Szkoda – skwitowała krótko i ruszyła do kufra. – Ubieraj się. Jest po ósmej, no chyba, że nie chcesz zjeść śniadania.
          - Co? Och, tak. Chcę. Chłoszczyść!
          - Accio list!
          - EJ! – Próbowała na próżno złapać pergamin wylatujący jej z kieszeni.
          Dorcas zmarszczyła nos czytając zawartość. 
         – Tylko tyle?
         - To cytat…
         - Cytat? Nie znam.
         - Przecież to… Aj. - Machnęła ręką, – Co ja ci będę mówić. Pochodzi z mugolskiej książki. A teraz przepraszam. Chcę się ubrać.
        Otworzyła wieko kufra. Chwilę w nim grzebała, a potem, wyjęła, co było jej potrzebne. Ubrała się. Wszystko robiła w żółwim tempie, mimo to, i tak czekała na przyjaciółkę. Teraz sobie uzmysłowiła, że Ann już nie ma. Obudziła się wcześnie, a jej już nie było. Czy tak się zamyśliła o kwiatach, o zdjęciu, o liście, że nie usłyszała wychodzącej osoby z dormitorium? Potrząsnęła energicznie głową. Zobaczyła Szatynkę toczącą wojnę: włosy kontra szczotka. Zezowała na trzymany w pięści pęk włosów, na którym zawieszona była szczotka. Zawzięcie ją ciągnęła. Evans pokręciła głową i bez słowa ujęła kołtun. Gdy uporała się z jego rozczesaniem, z rozpędu zrobiła dobieranego warkocza.
           - No pięknie. Sobie nie zdążę już zrobić. – Spojrzała na zegarek.
           - Tak ci ładnie. – Złapała trochę Rudych włosów i przełożyła je przez ramię. – Weźmy od razu torby. Nie zdążymy wrócić.
Spakowały książki, pergaminy i wszystko inne potrzebne do zajęć. Ruszyły na śniadanie.
            Przeszły przez niemal pusty Pokój Wspólny i będąc już na korytarzu spotkały Prawie Bezgłowego Nicka.
           - Witaj, Sir Nicholasie! – powitały zgodnie ducha.
           - Dzień dobry, panienki! – Ukłonił się zdejmując kapelusz. – A co wy tu robicie? Jeszcze nie na śniadaniu? Zaraz zaczynają się lekcje.
           -Tak, wiemy. Niestety, tak wyszło. – Ruda wzruszyła ramionami.
           - O! A czy nie chodzi o Jamesa Pottera? – Jego głowa zachwiała się niebezpiecznie, gdy zaczął się rozglądać. – Usłyszałem jak rozmawiał… przypadkiem oczywiście… ze swoimi przyjaciółmi. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze niema cię na śniadaniu, Lily. Chciał nawet po ciebie iść, ale pan Lupin ostudził jego gorącą głowę…
           - To bardzo interesujące, ale naprawdę musimy iść. – Przerwała duchowi, bo Meadowes ciągnęła ją za rękaw szaty. – Nie obrażaj się, cześć! – I prawie pobiegły do Wielkiej Sali.
            Wpadły dobiegając pierwszego wolnego miejsca, co o tej porze nie było trudne. Na stojąco złapały kilka tostów i wepchnęły je do ust. W tej chwili ze stołów zniknęło wszelkie jedzenie, co oznaczało godzinę dziewiątą. Jak najszybciej starały się dotrzeć do klasy transmutacji. Dobiegły drzwi w momencie, kiedy ostatni uczeń podnosił drugą nogę za próg. McGonagall przypatrzyła im się krytycznie, jednak nic nie powiedziała. W końcu się nie spóźniły. Lekko zdyszane usiadły na swoich zwykłych miejscach. Dorcas z Ann, a Lily z Elizabeth. W szóstej klasie nauczycielka stwierdziła, że tak będzie najlepiej. Ann wręcz nie umiała rozmawiać na lekcjach, a Dorcas nawet interesowała się tym przedmiotem, z Lily nie potrafiła się pohamować.
            - Na dzisiejszej lekcji transmutacji powtórzymy nieco z poprzednich lat. Jako, że czekają was Owutemy przyda się odświeżyć waszą pamięć. Po tych kilku godzinach zajęć mogę śmiało stwierdzić, że jest ona jak sito. A więc… jakiego zaklęcia należy użyć, aby zmienić zwierzę w rzecz? – Rozejrzała się po uczniach, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy mieli coś do zanotowania. – Może ty nam powiesz, Medrick.
            Na tej lekcji nie działo się nic ciekawego. Po lekkim przepytaniu, które uświadomiło co niektórym, że powinni spędzić trochę czasu nad notatkami, zaczęły się zajęcia praktyczne. Evans za pierwszym razem sprawiła, że jej ślimak zniknął. Podobnie jak mysz. Z kociątkiem poszło jej trochę gorzej. Całkowicie zniknęło dopiero za trzecim razem. Zamieniła też starą butelkę w ładnie zdobioną maselniczkę. Złote włosy i rude brwi Elizabeth też mogła dopisać do swoich dzisiejszych osiągnięć. Na koniec jednak McGonagall wyciągnęła zaklęcie z trzeciej klasy i pamiętał je tylko Remus.
            - Radzicie sobie marnie. W obecnej chwili większość was dostałaby Z. A wiedzcie, że z taką oceną nie zdacie! Są tu jednak osoby, które znają i potrafią zastosować większość zaklęć. Jest to; Pan Lupin, panna Evans, pan Black oraz pan Potter. Za resztę: dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Wszyscy mają poćwiczyć wszystkie dzisiejsze zaklęcia i napisać wypracowanie na rolkę pergaminu. Temat macie na tablicy. – Machnęła różdżką i pojawiły się tam słowa: Zastosowanie w codziennym życiu zaklęcia sprawiającego ożywienie potężnych przedmiotów. Korzyści i straty z niego płynące. –Specjalnie nie podałam formuły. Koniec lekcji.
            Lily wstała zsuwając swoje przybory do torby. Podeszła szybko do Dorcas, która ze złością wrzucała pióra i kałamarz do torby. Teraz z zaciętą miną wciskała do niej książkę.
            - Daj. – Zabrała jej przedmiot z rąk i pomogła włożyć. – Co jest?
            - Och, daj spokój! Ann całą lekcję się o ciebie pytała, a jak jej raz odpowiedziałam to zaczęła na mnie syczeć, żebym jej nie przeszkadzała! Ugh!
           - Wiesz. – Zaczęła sobie wyginać ręce w różne strony. - Tak sobie dzisiaj pomyślałam, że nie warto ryzykować przyjaźni przez Pottera. Pogodzę się z nią po lekcjach – powiedziała pewnie.
           - Och, to cudownie! – Od razu polepszył jej się humor. – Już myślałam, że nie zrozumiesz, że chciała dobrze. Rozmawiałam z nią. Była naprawdę rozgoryczona. Mówiła Jamesowi tylko…
           - Stop! Ja nie chcę słyszeć, co ona mu mówiła. Chodź, zaraz Obrona.
           I wyszły ostatnie z klasy.
           Szły dyskutując o przykrym losie siódmorocznych. Kolejny wieczór spędzą do późna w bibliotece, po to, by przenieść się do zatłoczonego Pokoju Wspólnego i w nim dokończyć zadania domowe. Wybiegło wprost na nich kilka młodszych dziewczynek. Miały na szatach jakieś plakietki i wyglądały jakby przed czymś uciekały. Lily wyciągnęła różdżkę i przyśpieszyła w tamtym kierunku. Im bliżej była, tym głośniejsze stawały się krzyki. Nagle jej oczom ukazała się dziwaczna scena. Na korytarzu przed klasą stało może sześć dziewczyn wrzeszczących na siebie zażarcie. Wszyscy przyglądali się temu z rozbawieniem. Najszersze uśmiechy miało dwóch chłopaków z czarnymi włosami. Opierali się o parapet okna i co chwila jeden mówił coś drugiemu. Ruda już wiedziała co się dzieje. Fanki – to jedno słowo przemknęło jej przez myśl. Nie była w stanie zrozumieć jak można się tak płaszczyć. Jedna wyciągnęła różdżkę i przystawiła drugiej do gardła. Evans postanowiła działać. Za pomocą rąk wcisnęła się w tłumek i stanęła w środku. Zauważyła, że są tu Puchonki i Krukonki. Nie ze wszystkimi miała w tym roku zajęcia.
          - Spokojnie. Mogę wiedzieć, o co chodzi?– Podparła się pod boki.
          - A co cię to obchodzi, Evans? – zapytała opryskliwie ta, która pierwsza wyciągnęła różdżkę.
Tak się składało, że miła, pomocna i lubiana Lily Evans była powszechnym obiektem szydzenia, wyśmiewania i wykpiewania ze strony wielbicielek Jamesa. Syriusza też. Nie przejmowała się tym. Jak mogła się przejmować uwagami na swój temat od kogoś, kto całymi dniami myślał tylko o dwóch czarnowłosych osobnikach zamieszkujących w Wieży Gryffindoru dormitorium z numerem siedem?
          - Jestem prefektem, Margaret. Musi mnie obchodzić – odpowiedziała słodko.
          - Obraziła Syriusza! – krzyknęła któraś celując palcem w niską blondynkę.
          - Lepsza się odezwała! – Od razu odzew. – Co ci James zawinił?! Zawsze łapie znicza!
          - Czyli mam rozumieć, że poszło o Blacka i Pottera? – Starała się nie wybuchnąć śmiechem.
          - TAK!!! – ryknęły tak, że musiała zasłonić sobie uszy.
          - A więc nie ma się o co kłócić. Rozejść się! – Zaczęła machać rękami, jakby się chciała odpędzić od muszek.
           Rozchodziły się posyłając jej mordercze spojrzenia. Podeszła do niej Dorcas, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo zabrzmiał sygnał oznajmiający początek lekcji i w drzwiach pojawiła się O’Stappery.
           - Zapraszam, zapraszam. No już, wchodźcie. – Machała ponaglająco ręką. – Aaa, spóźnialski, – Gdy zamykała drzwi dopadł ich Remus. Pogroziła mu palcem i puściła oczko.
            Profesor Emilia O’Stappery. Szczupła czarownica w wieku może trzydziestu pięciu lat, z uplecioną na głowie koroną z brązowych włosów i ciepłymi granatowymi oczami. Przez większość uczniów uważana za najlepszą nauczycielkę Obrony Przed Czarną Magią od kilku lat. Tak to już było, że żaden nauczyciel nie uczył tego przedmiotu dłużej niż rok. Mówiło się o jakiejś klątwie ciążącej na tym stanowisku. Miła i zawsze uśmiechnięta, ale też wymagająca. Znała się na swojej pracy i widać było, że nie zależy jej tylko na tym ile będzie W na Owutemach, ale czy będą się umieli obronić. Nie działała pod kalendarz, nie udzielała zbędnych kar. A tych, którzy już wyprowadzili ją z równowagi czekała sroga przyszłość. O wielu przewinieniach wolała nic nie wiedzieć, więc, gdy ktoś zaczynał skarżyć odcinała się zdaniem: Zajmij się sobą, a jeśli coś ci się stało odwiedź Skrzydło Szpitalne. Właściwie tylko dzięki niej Huncwoci nie mieli piętnastu procent szlabanów. Zresztą, gdyby chciała, ukarałaby ich za to, że na cała klasę rzucili zaklęcie Confundus i nie mogła zrobić testu. Powiedziała tylko tak; Nie wiem i nie chcę wiedzieć, kto to zrobił! Mogła wiele zrozumieć. Począwszy od choroby, jakiegokolwiek bólu, przez złe samopoczucie, do złamanego serca. Ale nie mogła znieść jednego: przeszkadzania na lekcji bez powodu. O tej zasadzie zapomniała Lily.
            Gdy wszyscy usiedli nauczycielka stanęła za katedrą i poinformowała, że dzisiaj odbędzie się lekcja teoretyczna. Poprosiła o przeczytanie rozdziału o Zaklęciach Niewybaczalnych. Na koniec lekcji mieli oddać notatki na temat tego co się dowiedzieli. Mogli oczywiście zadawać pytania w razie niedomówień.
            Lily właśnie kończyła czytać, kiedy poczuła jak coś przecina powietrze obok jej ucha. Zobaczyła zgniecioną w kulkę kartkę. Wiedziała, a przynajmniej domyślała się, od kogo ona jest, dlatego nie chciała czytać. Jej wrodzona ciekawość wzięła górę. Uchwyciła pergamin w dwa palce i rozprostowała. Dopiero teraz zwróciła na niego wzrok. Było na nim napisane:

Liluś!
Gniewasz się?
                 J.P.

              Przytknęła różdżkę i litery zniknęły. Zezując na O’Stappery, napisała:

Potter!
Nie zwracaj się do mnie Liluś!
Nie, nie gniewam się. Nie wzruszasz mnie. Od dawna wiem, że jesteś zadufanym w sobie, niedojrzałym, malutkim chłopcem!
                                             L.E.

             Obejrzała się w prawo. Siedział w rzędzie ławek obok, dwie ławki dalej od jej. Przelewitowała mu liścik i wzięła się do robienia notatek. Napisała trzy zdania o Imperiusie i wylądowała na nich kartka.

Promyczku!
Cieszę się, że się nie gniewasz, bo nie masz za co (jak zwykle).
W to, że cię nie wzruszam nie wierzę.
A to, co o mnie wiesz – boli.
                                 J.P.

               Treść obrysowana była kształtnym serduszkiem.

Wredny gumochłonie!
Prawda w oczy kole?
                         L.E.
P.S. Promyczkiem też nie jestem!

               Pomimo, że on bezczelnie rzucił w nią kartką, ona z godnością ją do niego przelewitowała. Dokończyła pisać o pierwszym zaklęciu i wzięła się za Cruciatusa. Zastanawiała się jak trzeba być okropnym człowiekiem, żeby go używać. Nie ruszając głową przekierowała oczy na ławkę, w której siedział. W tym właśnie momencie Black wyrwał kartkę Potterowi i popukał się w czoło. Odebrał mu ją natychmiast i szturchnął w pierś. Dopisał coś i uśmiechnął się sztucznie do kumpla.
               - Pisz. Zaraz dostaniesz list.  
               Zupełnie zapomniała o siedzącej obok Dorcas.
               - Wcale nie czekam! – żachnęła się.
               Za chwilę miała kartkę na stoliku.

Lilijko!
Przestań być w końcu taka niedostępna i umów się ze mną! Zgadzasz się?
                     James
P.S. Kocham cię!

               Zachłysnęła się własną śliną, a z jej gardła wydobył się nieartykułowany odgłos wywołany przez zdziwienie. Wszyscy się na nią spojrzeli. Nauczycielka podpierając brodę na jednej ręce powiedziała:
               -Wiesz, co, Evans? Przyglądam ci się od dłuższej chwili. I dam ci radę: romansuj po zajęciach.
               Kilka osób zachichotało. Zauważyła, że James uśmiechnął się szeroko, co bardzo ją zdenerwowało.
               - Ale…
               - Nie chcę wiedzieć! To są wasze prywatne sprawy.
               Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Meadowes złapała ją za nadgarstek. Nie mogła uwierzyć, że ta wyszczekana dziewczyna hamuję ją przed powiedzeniem tego, co chcę. Skończyła opisywać Zaklęcie Torturujące i zabrała się za najgorsze – Avade Kedavrę. Szybko opisała wszystko, co wyczytała. Błysk światła, formułę, która wydawała jej się złowieszcza, to, że nie pozostawia na ciele ofiary żadnych śladów, że nikt nie przeżył zamachu tym zaklęciem… W zakończenie napisała, że użycie któregokolwiek kończy się dożywotnim pobytem w Azkabanie. A tam, tymi okropnymi ludźmi, co używają takich zaklęć, zajmą się równie uroczy dementorzy.
              Cichutko spakowała się, podczas gdy profesorka pokazywała coś Puchonce w jej wypracowaniu. Czuła na sobie wzrok orzechowych oczu. Położyła na biurku swój zapisany ciasno pergamin i wracając spojrzała na zegarek. Zaraz dzwonek. Dokładnie za dwie minuty. Doszła do swojego miejsca, ale nie usiadła.
              - Przepraszam, ale jeszcze jedno, pani profesor. Skoro… jak to pani nazwała… romansuje na lekcji... – Przeniosła wzrok z nauczycielki na Pottera, który patrzył na nią maślanymi oczami. – ...to na lekcji chciałabym to zakończyć. – Zatoczyła różdżką koło i w tamtym miejscu pojawiła się obręcz. Sprawiła, że zatrzymała się nad głową Pottera tworząc coś w rodzaju aureoli. Black wbił w nią wzrok i odsunął się na krzesełku (rozbawiło ją to trochę), drugi natomiast nie miał odwagi się ruszyć. W pięści zbiła jego list i zupełnie jakby zawodowo grała w kosza, rzuciła trafiając centralnie na czubek jego głowy, gdzie zatrzymał się jak jajko w gnieździe.
               - Koleiny kosz – powiedziała patrząc mu w oczy, co trochę zbiło ją z tropu.
               DZYYYŃ.
               Ruszyła do wyjścia. Będąc przy jego ławce powiedziała jakby do siebie:
               - Jeden do jednego.
               Jako, że miała teraz okienko, swoje kroki skierowała do biblioteki.

~~~~~~~~~~~~~~

              Kolejna księga i nic. McGonagall postarała się żeby uprzykrzyć im życie. Od pół godziny szukała formuły zaklęcia, do tematu pracy domowej na transmutację. To i tak mało. Jej rekord to czterdzieści siedem godzin, nie włączając to odpoczynku, zajęć,  przerw na jedzenie itp. Miała jedynie nadzieję, że tym razem nie zajmie jej to tyle czasu. Ze złością zatrzasnęła książkę, narażając się tym na surowy wzrok pani Pince. Teraz pozostało jej jedno: ewakuacja.

2 komentarze:

  1. Jest super! Podoba mi się! A tak akcja na Obronie, haha, rozwaliło mnie to na kawałki :D

    OdpowiedzUsuń