czwartek, 27 lutego 2014

25. Jak znicz


Ann aportowała się na tyłach kamienicy, w której mieszkała. Pora była wczesno poranna. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale pośród kamienic zaczynało jaśnieć. Gdy usłyszała jakiś ruch, obejrzała się szybko. Teoretycznie żaden mugol nie powinien jej zobaczyć, ale wszystko się może zdarzyć. Dopiero teraz dotarło do niej, że znajdowała się dokładnie w tym miejscu, gdzie chciała. Z dumą uśmiechnęła się do siebie.
Była dumna i uśmiechnięta po powrocie z domu Syriusza.
Jak absurdalnie by to nie brzmiało po tej wizycie czuła się lepiej. Nigdy nie podejrzewała go o taką delikatność i zrozumienie. To był zupełnie inny Black niż w Hogwarcie.
Gdy cisza i ciemność zalewały ponury salon, jedyne co było słychać to dwa oddechy, przerywane czasem damskim szlochem. Z czasem, gdy Ann poczuła się na tyle komfortowo – pod kocem i w ramionach Syriusza – zaczęła się długa, spokojna opowieść.
- Więc spotkasz się z nim bez względu na wszystko? – spytał, po długiej chwili ciszy.
- Tak. Muszę to zrobić. Czemu nikt tego nie rozumie? – Jej głos zdawał się być poirytowany. Nie była w stanie się od niego odsunąć. Było jej tak dobrze i leniwie. Spokojnie. Wpatrzyła się w ich nogi wsparte na stoliku do kawy, który wcześniej podsunął.
- Ja rozumiem.
Szybko zadarła głowę, by spojrzeć na niego ze zdziwieniem i radością. 
– Nie rozumiem oczywiście czemu, ale rozumiem, że musisz. O ile to ma… jakiś sens.
 Uśmiechnęła się lekko. Ann, której nie rozumiał do tej pory nikt – przyjaciółki, dziadkowie, siostra – poczuła się jak dziecko odpakowujące wymarzony prezent pod choinką. On ją rozumiał. On! Huncwot, podrywacz bez sumienia i kompasu moralnego, okazał się być jedynym człowiekiem. Nawet jeśli nie rozumiał to akceptował i szanował jej wybór. Nie była w stanie pojąć jak bardzo zmieniła o nim zdanie. Był po prostu cudownym przykładem człowieka. Widziała w nim teraz same zalety. W jej głowie jego postać wręcz błyszczała.
Niespodziewanie przycisnęła swoje usta do jego. Przeciągle i miękko. Zahuczało jej w głowie. Tym razem nie była zawstydzona jak poprzednio, gdy pocałował ją w bibliotece. Jednak przyłożyła dłoń do ust, jakby wyrwało jej się wyjątkowo brzydkie przekleństwo.
- Przepraszam. – Zaśmiała się uroczo i spojrzała na Syriusza. Jego oczy wydawały się jej bardziej szczęśliwe.
Potem Black naparzył im herbaty i usiedli naprzeciwko siebie w kuchni, przy małym kwadratowym stoliku. Rozmowa toczyła się luźniej. Pokazał jej resztę parteru i opowiedział historię domu. Dostał go w spadku po wujku, który jako nieliczny miał do niego słabość. Wyprowadził się od Potterów, bo nie chciał im siedzieć dłużej na głowie. Całe życie podświadomie czuł, że nadużywa dobrego serca matki Jamesa. Ann z jego miny wyczytała, że wolałby nigdy nie mieszkać w tym domu.
Nie chciał wchodzić głębiej na „grząski grunt” rozmów rodzinnych, więc nie naciskała. Przekonał ja odrobinę do magii, podkreślił otruty władania różdżką. Właśnie dlatego ośmieliła się wrócić do domu drogą teleportacji.
Jednak najważniejszy był dla niej moment, gdy już wychodziła. W ostatniej chwili odważył się niepewnie zaproponować jej, że może pójść z nią na spotkanie z ojcem. Wyglądał jakby zwlekał z tym do ostatniej chwili.

Odkąd Lily wygrała na loterii wycieczkę minął tydzień. Był to dla niej męczący i niepewny czas. Za trzy dni był termin odlotu, a Mary wciąż nie otrzymała telefonu z odpowiedzią od cioci Jenny. Młoda Evans stwierdziła, że gdyby ciocia się zgodziła z nią zostać, nie byłoby najgorzej.
Jenny była o kilka lat młodszą siostrą jej matki. W rodzinie uważano ją za starą pannę. Chociaż ciotki przy okazji każdych świąt wypytywały ją o narzeczonego, ona powtarzała, że poślubiła swoją pracę. Nikt nie lubił jej bardziej od Lily. Uwielbiała jej towarzystwo, wręcz za nią przepadała. Była ekscentryczna, energiczna i zupełnie inna od mamy. Jej krótkie, ciemnobrązowe włosy lubiły wyginać się na różne strony, a ona nic z nimi nie robiła. Lily żałowała, że nie ma z nią stałego kontaktu, ale to ze względu na ciągłe rozjazdy Jenny związane z jej pracą.
James niecierpliwił się bardzo. Wysyłał jej codziennie co najmniej dwa listy. Pytanie kiedy i na ile może przyjechać pojawiało się w każdym. Zadawał je, mimo że Lily nakreśliła mu całą sytuację. I śmieszyło ją, że myślał, że będzie u niej spał. Gdzie? Z nią, w jej łóżku? Chyba serce wysiadłoby jej po pierwszej nocy. Co z tego, że kilka razy już ze sobą spali. Zawsze wychodziło to spontanicznie. Wtedy nie miała czasu się zestresować.
-  Mamo!  –  krzyknęła  Lily,  zbiegając  ze  schodów,  gdy  Mary  tylko  odłożyła  słuchawkę.  – Rozmawiałaś z Jenny?
- Tak. Zgodziła się – odpowiedziała z wielkim uśmiechem ulgi. Lily ciężko opadła na fotel i odetchnęła w duchu. -  Wszystko z nią ustaliłam. Ucieszyła się, że w końcu wykorzysta zaległy urlop, by pobyć trochę ze swoją chrześnicą.
- O – wyrwało się jedynie Lily.
- Myślałam, że się ucieszysz. Przecież lubisz Jenny.
- Cieszę się. Tylko… już za wami tęsknie. – Uśmiechnęła się ponuro do matki.
- Och, kochanie. – Pogłaskała ją troskliwie po głowie. – Nie zapominaj, że to dzięki tobie jedziemy. – Mary kucnęła przy szafie i zaczęła w niej czegoś intensywnie szukać. – A i nudzić się nie będziesz. Niedawno spotkałam panią Maison. Zwierzyła się, że nie radzi sobie z Tommym, gdy jej mąż jest w delegacji. Pomyślałam, że się nim trochę zajmiesz. Gdzie one się podziały… - Zamyślona zamknęła drzwiczki i szybkim krokiem poszła na górę.
-   Co?   Mamo?   Mamo!   –   Lily   szybko   wyskoczyła   z   fotela   i   ruszyła   za   matką. – Tommym? – krzyknęła, wpadając do sypialni rodziców, gdzie Mary właśnie wyciągnęła walizki spod łóżka.
- Nie. Panem Maisonem. – Rozsunęła większą walizkę i pogwizdując stanęła przed swoją garderobą.
- Jak mogłaś umówić mnie na coś takiego za moimi plecami? – zapytała z wyrzutem, krzyżując ręce na piersi.
-   Jeśli   nie   chcesz   to   nie   musisz   tego   robić   –   powiedziała,   przebierając   bluzki. – Widziałam jak niedawno wracała z zakupów a mały skakał dookoła niej, że chce cukierki. Możesz iść i jej odmówić. Czerwona czy niebieska?
- Mamo! – Lily tupnęła nogą, zaciskając pięści. Lustro na drzwiach szafy rozbiło się na drobny mak. Obie podskoczyły ze strachu.
- Mówiłaś, że nad tym panujesz? – wydukała przerażona Mary, przyciskając kurczowo bluzki do piersi. 
Ruda odetchnęła uspokajająco, rozkurczając palce.
- Bo tak jest. Od sześciu lat nie zdarzyło mi się tak nie zapanować nad magią. Zaraz to naprawię. – Odwróciła się na pięcie. W swoim pokoju złapała za różdżkę. Posypały się z niej czerwone iskry i upuściła ją na dywan. Ugh, jakże była zdenerwowana. Wróciła ze sztucznym uśmiechem przyklejonym na twarzy. – Jestem. Zaraz będą czary. Chcesz popatrzeć? – Były to słowa, które często wypowiadała na długo przed tym, gdy dowiedziała się, że jest czarownicą.
Mary szybko je skojarzyła. Uśmiechnęła się i stanęła obok córki. Uważnie śledziła ruchy różdżki i odgłos zachwytu opuścił jej gardło, gdy kawałeczki szkła zespoliły się z powrotem ze sobą w jedną całość.
- Przepraszam, mamo. Poniosło mnie. – Spuściła głowę ze skruchą. – Zaskoczyłaś mnie i trochę się przestraszyłam, że mam się zajmować dzieckiem i jeszcze jest…
- Wiem, że chodzi o Jamesa – przerwała jej, wzdychając ze znużeniem i przewracając oczami.
Lily gwałtownie podniosła głowę. Otworzyła usta, ale odebrało jej mowę. Uderzyła ją fala gorąca.
- Wiem jak się czujesz. Serce ci się do niego rwie a ojciec jest jaki jest. – Pogłaskała ją po policzku. Włożyła niebieską bluzkę do walizki. Z uśmiechem spakowała jeszcze trzy zanim Lily się odezwała.
- Więc wiesz i namawiałaś tatę?
Mary zaśmiała się.
- Tak, ale zrobiłam to też dla siebie. Dla taty odrobinę też. Dla ciebie załatwiłam Jenny. I Tommy’ego. – Spojrzała na nią wymownie.
- Jasne, nie ufasz mi. – Rzuciła się na łóżko rodziców z przygnębieniem. Oparła brodę na ramie łóżka.
- Ufam tobie i ufam nawet Jamesowi, jeśli ty ufasz jemu. Nie ufam waszym hormonom i pomysłowości. 
            Ruda jęknęła i przekręciła się na plecy. Zakryła twarz rąbkiem kołdry. Poczuła się skrępowana. Chyba mama nie zamierza jej wpajać jak ważna jest wstrzemięźliwość. Mary położyła się koło niej.
            - Mój ojciec był jeszcze gorszy od twojego. Żeby spotkać się z twoim tatą musiałam czasem skakać przez okno.
Lily spojrzała na matkę, zauważając jej tęskny uśmiech.
- To dlatego tak temperujesz tatę, gdy chodzi o Jamesa, prawda? – zapytała, ożywiając się.
-  Nie  tylko.  Powinniście  się  móc  czasem  zobaczyć.  –  Spojrzała  córce  poważnie  w  oczy. – Byliśmy siebie tak stęsknieni i tak bardzo próbowaliśmy się sobą nacieszyć, gdy już udało nam się spotkać, że w krótkim czasie doczekaliśmy się twojej siostry. Kocham Petunię. Bardzo. Ale byłam za młoda na dziecko i to było straszne – wyznała smutniejąc i odwróciła wzrok.
Lily zwróciła oczy na sufit. Wow. Tego się nie spodziewała. Oficjalną historią w rodzinie było to, że mama zaszła w pierwszą ciążę zaraz po ślubie. Spojrzała na jej oczy ukradkiem i uświadomiła sobie, że bardzo nie chce być matką. To musiało być straszne. Lily pomyślała, że przecież nie ma nic swojego. Wszystko tak naprawdę należy do jej rodziców. Swoich perspektyw dopiero musi się dorobić. Mimowolnie dotknęła swojego brzucha. Sama świadomość, że tam mogłoby się rozwijać nowe istnienie spowodowała bolesny skurcz żołądka.
- Co było straszne?
Obie, jak jeden mąż, zwróciła oczy na Marka. Musiał właśnie wrócić z pracy i w poszukiwaniu domowników zawędrował do sypialni. Wyrwane z własnych myśli nie były skłonne do odpowiedzi. Uniósł brwi.
- Opowiadałam Lily o twoim pierwszym remoncie jaki robiłeś – powiedziała w końcu, przerywając niezręczną ciszę. – Chodź. Odgrzeję ci obiad. – Poklepała męża po ramieniu, ponaglając  do  zejścia  do  kuchni.  –  Lily  –  syknęła,  gdy  Evans  był  gdzieś  w  połowie  schodów. – Trochę słychać tą waszą teleportację. – Puściła jej oczko i poszła w ślady męża.
Lily zaśmiała się jedynie, kręcąc głową.

- Nie było łatwo cie namówić – powiedziała lekko urażonym głosem Dorcas. Skubała rąbek swojej sukienki. Nie była pewna jak ma się zachować. Czuła się strasznie niezręcznie, siedząc na skromnej werandzie Lupinów. Na wiklinowym fotelu było jej niewygodnie, czuła się niechciana.
Remus z westchnieniem postawił dwie filiżanki na starym stoliczku. Usiadł w fotelu opierając łokcie na kolanach. Jego broda spoczęła na ściśniętych dłoniach. Nie zaszczycił Meadowes nawet jednym spojrzeniem, odkąd otworzył jej drzwi. Trafiła na moment, gdy akurat był sam w domu.
- Remus, jeśli zamierzasz mnie ignorować trzeba było udawać, że cię nie ma. – Była bardzo zdenerwowana, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Prawdopodobnie powinna w tym momencie wstać, wyjść i nigdy się do niego nie odezwać. Nie zrobiła tego, bo już kiedyś sobie poprzysięgła, że nie da się źle traktować. Poza tym nie wierzyła, że on mógłby to zrobić. – Remus, do cholery, spójrz na mnie! – krzyknęła twardo, uderzając pięścią o blat stołu. Filiżanki zagrzechotały. Lupin podskoczył po czym zamknął powieki na moment. Z głębokim westchnieniem odwrócił się w jej stronę. – Dziękuję. Teraz, kiedy już pozyskałam twoją cenną uwagę, mogę się dowiedzieć co się dzieje? – Wciąż była wzburzona, ale pewna siebie. W głębi serca miała ochotę usiąść mu na kolanach i przytulić.
- Ja… po prostu… To… Ymm – jąkał się, znów spuszczając wzrok. – Nie mogliśmy się spotkać, bo… To przez pełnię.
- Która jest jednej nocy. Co z resztą miesiąca?
- Merlinie, ty nic nie rozumiesz! – Wstał i oparł się o balustradę.
- Więc mi wytłumacz. Powiedziałam, że zawsze ci pomogę, ale nie mogę, gdy nie chcesz ze mną rozmawiać. – Uroniła jedną łzę bezsilności, patrząc się w jego nieruchome plecy. Szybko się opamiętała. Otarła policzek i podniosła się z fotela. Byłą zdeterminowana wydusić z niego to, co go trapiło. Ostrożnie położyła mu dłoń na ramieniu. Poczuła jego spinające się mięśnie. – Powiedz mi – powiedziała błagalnie.
- Powiedziałem. – Nie uniósł głosu, ale mówił przez zaciśnięte zęby.
- Znowu to samo. – Westchnęła z rezygnacją i opuściła rękę.
- Znowu? – Tym razem spojrzał jej w twarz. Jego mina wyrażała bardzo dużo zdziwienia i zmęczenia. Pokręcił głową. – Nie ma żadnego „znowu”. Nie rozumiesz? To jest ciągle we mnie. Nie jestem wilkołakiem tylko podczas pełni, ale cały czas…
- Re… - Chciała dotknąć jego policzka, ale odtrącił jej dłoń. Złapał ją za nadgarstek, zaciskając na nim palce. Mimowolnie skrzywiła się.
- Przestań na mnie tak patrzeć! Z taką litością i zrozumieniem… Sama też tego nienawidzisz, pamiętam jak mi to powiedziałaś! – Nieświadomie ścisnął mocniej.
- Więc pamiętasz też Ethana i to jak mnie traktował – rzuciła, powtarzając sobie w duchu, że jest silna.
Remus poczuł się zbity z tropu. Co ma do tego Ethan? Zmarszczył brwi. Nagle świadomość tego, czemu nagle o nim wspomniała smagnęła go niczym bicz. Natychmiast puścił jej rękę, kiedy spostrzegł zbierające się w jej oczach łzy bólu.
Odwróciła się szybko, rozmasowując nadgarstek. Zagryzła wargę.
- O nie. Nie, nie, nie – wyszeptał, wyciągając i cofając ręce w kierunku dziewczyny. Jednak bał się, że znowu coś jej zrobi. – Dorcas. Dorcas? Przepraszam. Tak strasznie przepraszam. Nie chcia… Usiądź. – Złapał ją za ramiona, na co drgnęła nerwowo. Posadził ją z powrotem w fotelu. – Poczekaj. Tylko nie odchodź, błagam. Zaraz wrócę – wyrzucił z siebie rozgorączkowany. Wpadł do domu i za moment rozniosły się jego szybkie kroki na schodach.
Gdy wrócił, Dorcas siedziała, gdzie ją zostawił. Przyciskała przedramię do piersi i bujała się delikatnie w przód i w tył. Oczy miała zamknięte i oddychała uspokajająco.
Klęknął przed nią ostrożnie. Odkręcił mały słoiczek, który przyniósł. Delikatnie złapał ją za rękę tak brutalnie przez niego potraktowaną. Nie opierała się. Nabrał trochę maści na palce i zaczął powoli wmasowywać ją w czerwone pręgi.
- Śmierdzi – rzuciła obojętnie.
- Przykro mi – odpowiedział pokornie. Wcierał maść tak długo, aż znikł jej żółtawy odcień. Czerwone paski na jej delikatnej skórze zjaśniały, ale nie znikły do końca.
- Jesteś lepszy. – Usłyszał Lupin, gdy zakręcał słoiczek.
- Co?
- Jesteś dobry – mówiła, jakby dopiero skończyli rozmawiać o pogodzie. – Jesteś potworem, ale dobrym potworem. Ethan był normalny, jak to zwykłeś nazywać nieprzeklętych ludzi. Ale był brutalnym dupkiem. Ty… Nosisz ogromne brzemię, ale je unosisz. Widzisz, to nasze wybory mówią, kim jesteśmy, a nie los. – Wyglądała na smutną.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Zwyczajnie nie wiedział co powiedzieć. Liczył jedynie na to, że Dorcas nie ucieknie z płaczem. Co tak naprawdę wyszłoby jej na dobre, gdyby wykreśliła go ze swej pamięci.
Usiadł na swoim fotelu, robiąc pauzę w niezręcznej ciszy. Meadowes śledziła go spod rzęs. Upił łyk zimnej herbaty. Była ohydna – smakowała mu wstydem.
- Co tak naprawdę się stało, że znowu wpadłeś na wspaniały pomysł, że nie jesteś mnie wart? – spytała delikatnym głosem, uśmiechając się ciepło.
- Nie mam przyszłości – wyznał gorzko. – Kto zatrudni wilkołaka.
- Reeemus, jak ty w podaniu o pracę piszesz takie rzeczy…
- Dorcas, nie robię tego. Rzeczy, które chciałbym robić wymagają badań wykluczających pewne… przypadłości. Moja jest na liście.
- Ale pewnie nie wszyscy pracodawcy tego wymagają – mówiła Meadowes z nutą nadziei. Cieszyła się, że wreszcie się otworzył.
- Oczywiście. Do sprzątania czy bycia kelnerem. A ja zawsze chciałem być kimś więcej. Tak więc nie masz ze mną przyszłości
- Oj tam! – Machnęła ręką. – Będziesz najwyżej siedzieć w domu i wychowywać trójkę naszych ślicznych dzieci a ja będę na nas zarabiać. Zrobimy taką zamianę ról. – Uśmiechnęła się uroczo. Uścisnęła jego dłoń, spoczywającą na stole. Remus odetchnął głęboko i odwzajemnił uścisk. Uśmiechnął się ponuro.
Nadleciała sowa. Błyskawicznie rzuciła list pod nogi Lupina i zniknęła. Remus zdziwiony podniósł kopertę i przyjrzał się jej. Ładnym pochyłym pismem zapisane było jego imię i nazwisko. Na laku odciśnięty był feniks. Serce Remusa zabiło szybciej.
- Ktoś się odezwał w sprawie pracy? – zapytała zaciekawiona Dorcas, próbując zajrzeć do listu.
Oczy Lupina prześlizgnęły się po krótkiej wiadomości. Data i adres. Nic więcej. Schował pergamin do kieszeni.
- Nie. To takie nic.

- Kici, kici, kici – zawołała Lily, kiedy Mimi wyskoczyła przez otwarte okno w kuchni. Siedziała na schodkach wejściowych do domu. Kotka wdrapała jej się na kolana. Obie uciekły z domu przed szaleństwem wyjazdowym Mary. Można by powiedzieć, że zapanowało tam małe piekiełko.
- Lisku!
Lily podniosła głowę i jej twarz rozjaśnił uśmiech. Mimi czmychnęła, usłyszawszy podwójny klakson czerwonego Austina Westmistera, którym właśnie podjechała Jenny.
- Wciąż pamiętasz! – powiedziała Lily, podbiegając do cioci.
-  No  pewnie.  Pamiętaj,  jeśli  ktokolwiek  nazwie  cię  wiewióreczką  skopię  mu  tyłek – oznajmiła Jenny, wychodząc z samochodu i przytulając Lily. – Nie jesteś słodka jak wiewiórka, ale przebiegła jak lis, pamiętaj – wyszeptała jej do ucha. Evans poczuła przypływ niespodziewanej radości.  – Mają zamiar wyjechać czy oddają nam bilety? – Zatrąbiła długo i przeciągle.
Nagle wybiegła pani Evans, rzucając się na siostrę. Zaserwowała jej tradycyjny już tekst o tym, że jeśli będzie ich tak często odwiedzać, zaczną udawać, że nie ma ich w domu. Pan Evans wytoczył się ciągnąc dwie walizki, torebkę żony i torbę podręczną.
- Idź pomóc ojcu, a nie stoisz i się patrzysz – fuknęła Mary, po czym klasnęła w ręce i spojrzała na słońce. – Jenny, otwórz bagażnik. Szybko, szybko.
Jenny popatrzyła na całą sytuację i rzuciła starszej siostrze kluczyki.
- Niezły cyrk – syknęła do Lily, obserwując jak Mary ruga męża za złe zapakowanie walizek. Mark wkładał je jeszcze trzy razy, aż w końcu usiadł na przednim siedzeniu pasażera i czekał nadęty na odjazd. Mary, narzekając i żaląc się do Bóg wie kogo, sama ulokowała walizki w bagażniku.
- Wsiadajcie, na co czekacie. Zaraz się przez was spóźnimy. – Pani Evans rozsadziła się, kręcąc głową z niesmakiem.
- Przepraszam za spóźnienie, siostrzyczko. Korki były – ukorzyła się Jenny, pochylając głowę. Lily, chichocząc usiadła obok mamy.
- A dom kto zamknie?! Na Boga, Mark! Gdzie zgubiłeś głowę?!
Godzinę później, gdy dojeżdżali na lotnisko pani Evans przechodziła apogeum stresu przedwyjazdowego. Całą drogę trajkotała za uchem Jenny dając jej wskazówki i pouczenia. Pan Evans nie odezwał się ani słowem. Lily marzyła by wsiedli w końcu do samolotu.
Pożegnania w wykonaniu Mary były bardzo głośne, długie, krępujące i męczące. Ściskała Lily ile się dało. Szeptała jej na ucho, że jej ufa. Ojciec strzelił typową pogadankę oraz, mimo wszystkich ostatnich zgrzytów, przytulił córkę. Lily wtuliła się w niego. Nie zdawała sobie sprawy jak tęskniła za czułą wersją swojego ojca. Niespodziewanie wyjął z kieszeni niedużą kartkę. Był to rachunek ze sklepu z narysowaną jej zamyśloną twarzą. Zrobiło jej się ciepło na sercu. Posłała tacie najpiękniejszy uśmiech i tyle ich widziała.
- No to polecieli. – Odetchnęła z ulgą Jenny. Zaczęła grzebać w wielkiej torbie.
- Polecieli – powtórzyła, składając szkic i chowając go ostrożnie do torebki.
- Wiesz co... Trochę oszukałam Mary – wyznała Jenny, otwierając portfel. – Muszę wrócić  do  pracy  i  będę  nieobecna  na  dzień  lub  dwa.  Najwcześniej  będę  jutro  po  południu. – Wyciągnęła w jej stronę dłoń z pieniędzmi. – Podrzucę cię najbliżej domu jak będę mogła, a potem dojedziesz sama, ok.? Plan miałam inny, ale Mary i ta jej histeria – trajkotała, popychając Lily delikatnie do wyjścia.
- Może być – powiedziała, marszcząc brwi.
-   Urządzisz   jakiś   babski   wieczór   czy   coś   w   tym   stylu.   Tylko   żadnych   chłopaków. – Pogroziła jej żartobliwie palcem.
- Okej. – Tylko jeden, pomyślała Lily.

Evans aportowała się za dom Potterów. Spojrzała po sobie poprawiając gumkę na włosach. Niemal podskakiwała do drzwi posiadłości. Poprzednim razem, gdy zdarzyło jej się tu być nie miała głowy by zwrócić uwagę na piękno tego domu. Był duży, jasny z ciemnymi drzwiami i okiennicami oraz dachem. Całość sprawiała wrażenie zimnego i wyniosłego, ale ogród pełen był krzewów i kolorowych kwiatów ocieplał ten wizerunek.
Zapukała ciężką kołatką.
- Dzień dobry, pani Potter – przywitała się energicznie.
- Witaj, Lily – powiedziała zaskoczona Dorea. Zaprosiła ją do środka. – Dobrze wyglądasz – zagadnęła ciepłym głosem, wprowadzając ją we wnętrze domu.
- Zawsze to co innego, gdy jest się zdrowym.
- James! – krzyknęła Dorea, stając na pierwszym stopniu schodów. Gdy nie doczekała  się  żadnej   reakcji,   machnęła   różdżką.   Na   górze   rozległ   się   jakiś   łomot.  –  Zaraz zejdzie – zapewniła. Zaprosiła ją do salonu. Znów machnęła różdżką. Przywołana srebrna taca, na której ustawione były pucharki i dzban, zawisła przed twarzą Lily. Sok sam się rozlał i wylądował w jej dłoni.
Na schodach rozległy się szybkie kroki i zjawił się James. Kiedy zobaczył Lily, jego twarz rozświetlił uśmiech.
- Lily…
- Cześć, James. – Uśmiechnęła  się, upijając dyniowy sok.
- Jak mogłeś kazać nam tak długo na siebie czekać – rzuciła żartobliwie pani Potter.
- W jego wykonaniu to przecież nic. – Aksamitny głos rozległ się z bocznego pokoju. Melanie wyszła leniwie i sięgnęła po sok. Miała na sobie jedynie za dużą białą bluzkę z numerem osiem w kolorze niebieskim. Dekolt miała przeciągnięty na prawą stronę i odsłaniał jej gołe ramię. Lily zauważyła, ze nie nosi stanika a bluzkę traktowała jako tunikę. Włosy miała niedbale zebrane na samym czubku głowy. Evans pomyślała, że wygląda sto razy lepiej od niej. Ku jej zdziwieniu nikt nie był zdziwiony tym ubiorem młodej Potter.
- Och, Melanie. Przepraszam. Przerwałam ci pracę moimi krzykami. – Dorei zrobiło się głupio. Dopiero teraz Lily zauważyła, że Melanie trzyma w dłoni okulary, bardzo podobne do tych, które nosił James. Jedynie szkła miały bardziej elipsowaty kształt.
- Najbardziej punktualna osoba w rodzie Potterów się znalazła – rzucił James, wystawiając język do Melanie. Przysiadł koło Lily, dając jej buziaka w policzek.
- Nie, ciociu. Potrzebowałam przerwy. Miło cie widzieć, Lily. – Odstawiła pucharek i wróciła do pokoju.
- Czy ona wyszła tylko po to, żeby coś o mnie powiedzieć?
-   Daj   jej   spokój,   James   –   syknęła   do   niego   matka,   marszcząc   gniewnie   czoło.  – Dokończę obiad. Porozmawiajcie sobie. – Zniknęła w kuchni, skąd zaczęło dochodzić jej nucenie.
- Sądząc po fakcie, że jest drugi sierpnia, południe a ty jesteś u mnie, nie pomylę się zbytnio mówiąc, że od dziś jesteś znowu panią swojego losu?
- Owszem. – Evans uśmiechnęła się promiennie. – W dodatku Jenny okazała się wciąż tak samo nieodpowiedzialna. Pojechała do pracy i nie wróci co najmniej do jutra. Biedna. Miała wyrzuty sumienia, że będę sam. Powiedziała, żebym zaprosiła koleżanki na noc.
- Och, więc Dorcas? Widziałaś się z nią w ogóle w te wakacje?
Lily zaśmiała się.
- Głupi jesteś. – Pacnęła go w ramię. – Ty do mnie jedziesz. Nie ściągnęłabym jej tak szybko, a sama boję się zostać na noc. – Przygryzła wargę z zawstydzenia, ale wyszło jej to bardzo wdzięcznie. – Poza tym dawno mnie nie odwiedziłeś – mruknęła z wyrzutem i przycisnęła się do ramienia chłopaka, żeby ją przytulił. James natychmiast oplótł ją ramionami wygodniej sadowiąc się na sofie.
Uśmiech Lily powiększył się. Przymknęła powieki, wzdychając cichutko. O rany, mogłaby tak spędzić cały wieczór. I co najlepsze, miała przeczucie, że tak właśnie może być.
- To jedziesz, nie jedziesz? Będziemy tak siedzieć czy…?
- Mógłbym – odparł, sunąc opuszkami po jej ramieniu.
- No ej! – poderwała się i popatrzyła na niego ze zmarszczonym czołem. – Nie chcesz?
- Pewnie, że chcę – odpowiedział, energicznie wstając, całując ją szybko w usta i ciągnąc za rękę na schody.
- James, gdzie porywasz Lily? – Z kuchni wychyliła się Dorea, kręcąc różdżką. Na stole ustawiały się talerze i sztućce. – Zaraz będzie obiad!
- Wybacz! Odstawię Lily do domu i wpadnę na noc do Syriusza – skłamał gładko, nie zatrzymując się ani na moment.
- Przepraszam, pani Potter. – Evans potknęła się i zachichotała, a Dorea pokręciła głową.
- Mów mi mamo! – krzyknęła, ale już zniknęli. – Jasne, do Syriusza… - syknęła odsyłając dwa nakrycia do kredensu.
Do domu Evansów przyjechali Błędnym Rycerzem. James chciał lecieć na miotle, ale Lily nie przepadała za tym sposobem przemieszczania się. Oczywiście, nawet nie byli w pobliżu domu Blacka. Evans przerażało jak kłamanie łatwo przechodzi Jamesowi przez gardło. Dziwnie się czuła, przekręcając w drzwiach klucz. Prawie nigdy nie zdarzało się, że jest pusty.
Na wejściu przywitała ją przyczajona Mimi. Jak zwykle czekała za rogiem, by wyskoczyć, parsknąć i uciec. Lily uśmiechnęła się, rzucając klucze na szafeczkę w przedpokoju. Odwieszając torebkę na wieszak, zaczęła mówić:
- Może najpierw pokaże ci dom, bo chyba…
James nie dał jej dokończyć. Odwrócił ja do siebie i pocałował. Lily natychmiast się temu poddała, zarzucając mu ręce na szyję. Ostatnio tak swobodnie czuli się w Hogwarcie. James przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie, zjeżdżając jedną ręką na jej pośladek. Ugięły jej się kolana.
- Okej, okej. Nie chcesz oglądać domu, nie po to tu przyszedłeś. Jednak mógłbyś być odrobinę mniej bezpośredni – powiedziała, powstrzymując mruknięcie, gdy James całował jej szyję.
- Nigdy nie owijam w smoczą skórę. – Spojrzał jej w oczy, poruszając brwiami. – To jedna z moich zalet. – Po czym pocałował ją w policzek.
- Cóż, skromność do nich nie należy. – Poczuła jak zdejmuje jej gumkę z włosów i wplata w nie palce.
- Myślałem, że lubisz moją pewność siebie – wyszeptał jej do ucha, wodząc nosem po obojczyku. Przeszedł ją dreszcz.
- Lubię, ale nie w przedpokoju.
- Och, Lil. Ty to dopiero jesteś bezpośrednia. – Zaśmiał się.
- A nawet nie waż mi się brać mnie teraz na ręce i nieść do mnie – ostrzegła.
Potter z westchnieniem zabrał z niej ręce.
- Najpierw pokażę ci, gdzie będziesz spał, łazienkę i jakieś mugolskie rzeczy, a potem dopiero będziemy się mogli zająć sobą – oświadczyła tonem prefekta i złapała jego dłoń, żeby nie wyjść na oschłą.
- Podobasz się, gdy jesteś taka władcza.
- Och, czyżby. Jeszcze zobaczymy.
Pokazała mu mugolski telewizor, radio. Sprzęty kuchenne mniej więcej znał ze swojej pierwszej wizyty. Gdy weszli na górę pokazała mu, gdzie kto ma pokój oraz łazienkę. Wytłumaczyła co, gdzie jest i czego może używać i jakie miejsce zająć.
- Cóż… No to chyba wszystko – zamyślona, przygryzła wargę.
- Lily? – James spojrzał na nią wymownie z lekkim uśmiechem. Spojrzała na niego i przepadła. Był taki przystojny, uroczy, kochany i jej. Oczy miał takie piękne i błyszczące. Uśmiechnęła się. – Jak śpimy?
- Och. – Zaśmiała się i uderzyła dłonią w czoło. – Przepraszam. Tak się przyzwyczaiłam, że spałeś u mnie.
- Mnie to pasowało – rzekł, drepcząc za nią. Weszła do pokoju, w którym stały różne pudła, stare sprzęty i szafa.
- Będzie nam niewygodnie. Nie mam tak dużego łóżka jak ty.
- Nie narzekałaś. – Oparł się o szafę, którą otworzyła.
- Poprzednio był tu mój tata, który by cię udusił. Teraz nie musimy się męczyć.
Potter przytrzymał jej rękę.
- Męczyłaś się? – zapytał zdziwiony.
-   Oczywiście,    że    nie!    Nie    chciałam,    żeby    to    tak    zabrzmiało. – Pokręciła głową. – Słuchaj, poprzednio byłeś tu niespodziewanie, co było super romantyczne, ale teraz jesteś moim gościem i chcę, żeby ci było dobrze. Rozumiesz?
- Tak.
- To dobrze. – Uśmiechnęła się i pocałowała go szybko. – Potrzymaj mnie. – Podsunęła stołeczek i wspięła się na niego, by sięgnąć na górną półkę. James położył jej ręcę na biodrach, patrząc jak przekopuje pościel i ręczniki.
- Nie szybciej byłoby użyć różdżki?
- Lubię, gdy mnie dotykasz – powiedziała cicho i za chwilę pisnęła, gdy Potter szarpnął ją. Spadła ze stołka i wylądowała bezpiecznie w jego ramionach.
- Refleks i spryt to na pewno twoje zalety – powiedziała, patrząc mu w oczy.
- Nie zapominaj, że jestem szukającym.
- Byłeś.
- Jestem.
- Ciekawe. Co teraz łapiesz? – Spojrzała na jego usta.
- Jak widać, ciebie. – Potarł swoim nosem o jej. Lily uwielbiała ten gest. Uważała, że jest niesamowicie niewinny i pobudzający zarazem.
- Jestem dla ciebie zniczem? – wyszeptała, prawie go całując, drażniąc mu skórę ciepłym oddechem. Nie odpowiedział tylko przybliżył usta do pocałunku. – W takim razie… złap mnie!
Wcisnęła mu w ramiona pościel i ręcznik. Uciekła z pokoju, tupiąc bosymi stopami po schodach. Zbiegła na dół i nie wiele myśląc wypadła do ogrodu. Dobrze wiedziała, że James jest szybki, ale nieznajomość terenu działała na jej korzyść
- Szukaj, szukaj! – krzyknęła w momencie, gdy James wyłonił się z domu. Pokazała mu język i obiegła dom od drugiej strony. Wpadła frontowymi drzwiami, zamykając je na klucz. Plan miała taki, by zamknąć wyjście na ogród. Zostawiłaby Jamesa w ogrodzie, sama tkwiąc w domu. Przebiegała przez salon, gdy James złapał ja w pasie. Upadli na kanapę. Wybuchła głośnym śmiechem, zakrywając twarz dłońmi. Obawiała się, co może się teraz stać. Była drobna, roześmiana a płomienne włosy rozsypały się wokół głowy. Było wiele rzeczy, które mógł i chciał jej zrobić.
- O matko, James! Proszę cię przestań! – zapiszczała Lily, gdy James zaczął ją łaskotać. Wiła się, wyrywając. – A mogłam zaprosić Dorcas!
- Jaka jest Jenny? – zapytał niespodziewanie.
- Co? – wydusiła.
- Jenny. Jaka jest?
- Mówi na mnie Lisek i ma jeszcze więcej piegów na brzuchu niż ja!
- Piegi na brzuchu… - rzekł, z szatańskim uśmiechem i podwinął jej bluzkę.
Śmiech i błagania Lily wygoniły Mimi z domu.



Dodałam dwa zdjęcia do albumu (jeden i dwa).
W lewej kolumnie coś nowego. Na asku pytajcie mnie o co chcecie i followujcie na twitterze, jeśli macie i chcecie ;)
Naprawdę, gdyby nie choroby połowy postów by nie było.
Tak, wiem, banalnie, ale to wszystko naprawdę ma do czegoś doprowadzić. I nie tylko do spokojnego migdalenia się Lily i Jamesa.