wtorek, 24 grudnia 2013

24. Pustka



Wesołych Świąt!
Bądźcie szczęśliwi i czytajcie duuużo aktywnych blogów! ;)



Deana McKartney z brzdęknięciem odstawiła naczynia do zlewu. Jej usta zacisnęły się w wąską linię, mając nadzieję, że gdy je otworzy to wszystko nie będzie prawdą. Palcami niemal przebijała blachę kuchennego zlewu.
- Ann… Dziecko, co ty mówisz? – wykrztusił z siebie Noah. Zacisnął mocno szczęki, a na jego czole zaczynała niepokojąco pulsować żyła.
- Dziadku… - zaczęła Ann, jakby chciała go ubłagać. Nie rozumiała czemu reagują jakby odnalezienie ojca było czymś złym.
- Ann, to nie jest dobry człowiek – syknęła babcia, ale nadal nie odwróciła się.
- Nie znacie go!
- Dokładnie! Wiemy o nim tyle, że to okrutny drań i łajdak. Zostawił twoją mamę w potrzebie dwa razy. Nie wiem w ogóle po co wracał! Dziecinko… - zaczął delikatnie Noah, widząc jak jego wnuczka opuszcza głowę, próbując przed nim ukryć zbierające się łzy. – Jesteś skołowana, być może nawet podekscytowana i to  zaburza ci pełny obraz sytuacji. Zrozum, że ten cały Fereol to po prostu obcy człowiek. – Wymawiając imię ojca swojej wnuczki niemal splunął.
- Nieprawda – zaprzeczyła z przekonaniem. – To mój tata. Mam prawo mieć chociaż jednego rodzica.
- Miałaś jednego rodzica! – Wzburzona Deana rzuciła ścierkę na blat. Ann przestraszona nagłym wybuchem babci, wstała. Spojrzała na jej czerwoną z nerwów twarz. Poczuła niewyobrażalne wyrzuty sumienia. Jej dziadkowie byli starsi i niepełni zdrowia, a ona serwuje im takie rewelacje z rana. Już otwierała usta, chcąc załagodzić sytuację, ale Deana znów się odezwała: - Zabraniam ci się z nim spotykać. To bezduszny mężczyzna, który wykorzystał twoją matkę i odebrał jej życie… - W końcu opadła na krzesło. Pochyliła się i złapała za serce.
Ann przerażona padła przy babci na kolana, zaglądając jej w twarz. Przez kilkadziesiąt strasznie długich sekund Deana nie chciała na nią spojrzeć.
- Nie rozumiem was – wyszeptała z goryczą, kręcąc głową i kurcząc się w sobie. – Mama umarła przy porodzie. Nikt jej nie zabił, a tym bardziej nie tata. Tyle lat żyłam mając jedynie was i Lucy. Byliście całą moją rodziną, ale zawsze mówiliście, że byłoby dla nas dobrze mieć ojca. Gdy go znalazłam jesteście źli.
- Mówiąc o ojcu nie mieliśmy na myśli Fereola. W żadnym wypadku. Tylko odpowiedzialnego mężczyznę,   który   by   się   wami   opiekował   i   wychowywał. – Wyłożył Noah spokojnie, ale wciąż wzburzony.
- Skąd możecie wiedzieć, że by tego nie robił?
- Na litość boską, Ann! – krzyknęła babcia, wyrzucając ręce w górę, jakby w błaganiu. – Zostawił Betty, gdy tylko powiedziała mu, że jest w ciąży. I to dwa razy. To nie jest dobry człowiek. Błagam. – Złapała twarz wnuczki w swoje dłonie. – Nie spotykaj się z nim.
Ann popatrzyła w pełne bólu oczy babci. Jedyne co teraz czuła to jedno wielkie poczucie winy i zawód. Oba uczucia spowodowane przez tych samych ludzi. Podświadomie czuła, że to wszystko, co usłyszała jest prawdę. Ale tak okrutnie chciała się jednak przekonać, że jednak nie jest.
Po bitwie rozsądku z uczuciami, po usłyszanych słowach, zobaczonych łzach była najbardziej skołowana od momentu znalezienia zdjęcia w Hogsmeade.
Zamroczona, będąc w jakimś dziwnym marazmie, wypowiedziała słowa, nad którymi nie miała władzy. Spoglądając w oczy babci, które zaczęły się do niej ciepło uśmiechać, powiedziała wolno.
- Nie możecie mi zabronić. – Starła tym zalążki uśmiechu Deany, której dosłownie opadły ręce. Cisza jaka zapadła kłuła jej serce, więc wstała powoli i opuściła kuchnię.
Gdy otworzyła drzwi do swojego pokoju, zobaczyła Lucy z uchem przy ścianie.
- Słyszałaś? – zapytała ostro.
Lucy pokiwała jedynie głową. Spuściła wzrok i zaczęła wyłamywać palce. Ann minęła ją i otworzyła szafę.
- Więc… znalazłaś t-tatę?
Starsza siostra odwróciła się i uśmiechnęła.
- Tak. Przysłał mi list i chce się ze mną spotkać.
- Chyba tego nie zrobisz? – zapytała oniemiała.
- Nie bądź niemądra. Oczywiście, że tak – odpowiedziała z wielką   pewnością   i   radością.  Lucy  wpatrywała  się  w  nią  jedynie  mrugając  oczami. – Wiesz co? Przykro mi. – Położyła dłoń na jej ramieniu. – Lepiej będzie jak pójdę sama. Nie mogę wziąć cię ze sobą.
- Nawet  bym  nie  chciała.  –  Odepchnęła  ją  i  odsunęła  się  pod  ścianę. – Babcia i dziadek mają rację. Nie powinnaś tam iść. To nie może być nikt dobry! Gdzie był przez te wszystkie lata? – Fioletowawe oczy Lucy zrobiły się szkliste. Patrzyła na Ann z wyrzutem i niepokojem. Ale ona tylko uśmiechnęła się krzywo i przekręciła oczami, prychając. Złapała pierwsze lepsze ubranie i dziesięć minut później wyszła z domu mocno trzaskając drzwiami.

Lily jeszcze nie była tak szczęśliwa tych wakacji. Właśnie wracała z zakupów, podśpiewując pod nosem. Przeskoczyła dwa schodki i weszła do domu. Lekkim krokiem weszła do salonu, wciąż nucąc.
Mark opuścił gazetę i spojrzał na córkę ze zmarszczonym czołem, a potem na żonę, która wruszyła ramionami.
- Coś taka wesoła, Lily? – zapytała niby od niechcenia Mary, układając kwiaty w wazonie. W rzeczywistości bacznie obserwowała córkę.
Lily postawiła zakupy na blacie. Wyjęła mały kartonik z kieszeni. W jej głowie wciąż rozwijał się diabelski plan. I chociaż wątpiła w jego powodzenie, nie widziała przeciwwskazań by spróbować. Jeśli się nie zgodzą, była gotowa nawet użyć różdżki. Nie była nawet wściekła ciągłymi rządami ojca. Była po prostu zmęczona.
Remont całego domu zajmie zbyt dużo czasu, a potem znajdzie coś innego, żeby tylko nie myślała o Jamesie. Lily miała ochotę zaśmiać się w głos. Grała grzeczną córeczkę a tak naprawdę łamała wszystkie zakazy.
James odbierał swoją miotłę długo i intensywnie.
- To ten Potter, tak? – burknął Mark, a potem ciszej odezwał się do zony. – Mówiłem ci, że się spotykają na tych zakupach. Zrobił to swoje czary-mary i się zjawił.
- Przestań! – syknęła na niego żona.
- Nie, tatku. Nie miej obsesji – powiedziała słodko.  Podeszła do niego i wręczyła mu kartonik.
- Zdrapka?
- Yhym.
- Zdrapana?
- Wygrana! – Zaśmiała się Lily. Mark dokładniej przyjrzał się zdrapce. Jego ściągnięte brwi po chwili rozciągnęły się w zdziwieniu. Mary zajrzała mężowi przez ramię.
Ruda z satysfakcją przyglądała się ich minom.
- Wycieczka? Wygrała wycieczkę, Mary!
- Nawet nie ma mowy, że polecisz.
- Przewidziałam to, że mi nie pozwolicie zobaczyć trochę świata i podałam wasze dane. – Spodziewała się kłótni, pogadanki z pouczeniem, ale oni patrzyli na nią zmieszani. – Ta-dam – dodała niepewnie.
- Poczekaj, bo nie wiem czy dobrze rozumiem. – Pani Evans wyprostowała się i podparła pod bok. – Będąc na zakupach postanowiłaś zmarnować trochę funtów i zagrać na loterii, na której wygrałaś wycieczkę do Chorwacji i podałaś nas jako tych, którzy jadą, tak?
Evans uśmiechnęła się niepewnie i nieco sztucznie.
- Mark, to świetnie! – Mary klasnęła w dłonie. Usiadła mężowi na kolanach i z rozmarzeniem zaczęła snuć plany. – To mogłaby być w końcu nasza podróż poślubna. Po dwudziestu pięciu latach.
- Chwila, moment. A co z tobą, Lily? – zapytał trzeźwo pan Evans. Widać było, że jemu w przeciwieństwie do żony, ten pomysł nie podał się ani trochę.
- Och, no wiesz? Chyba dałabym sobie sama radę przez dziesięć dni. W Hogwarcie też byłam w pewnym sensie zdana sama na siebie i to przez dziesięć miesięcy.
- Jednak to była szkoła i ktoś cię pilnował, a tutaj będziesz mogła robić co chcesz.
- Kochanie, nie zrzędź. – Zacmokała Mary. – Mamy w rodzinie czarownice, macha różdżką i jest bezpieczna.
- O, dokładnie – przytaknęła gorliwie Lily, zapamiętując by jak najczęściej nosić przy sobie różdżkę.
- Nie o jej bezpieczeństwo się martwię.
- Dzięki, tato – prychnęła
Mary zaszeptała coś mężowi na ucho, głaszcząc po karku, więc Lily wycofała się do kuchni. Nalała sobie wody i powolnie sączyła ją, oparta o szafkę.
- No może – mruknął Mark, już mniej ostrym tonem. – Ale pod warunkiem, że ktoś z nią zostanie. O! Porozmawiaj z Petunią.
Lily aż wypluła wodę. O nie, nie, nie. Tego nie przewidziała. Petunia miałaby ją pilnować? Co za koszmar! Będzie bardziej uwiązana niż z ojcem i jego pracami domowymi. A jeszcze gorsze jest to, że Petunia nigdzie nie ruszała się bez Vernona. Jej piękny plan wypadów i spotkań z Jamesem szlag trafił.
-  Och,   chcesz   stawiać   dom   od   nowa   a   nie   tylko  go  remontować? – sarknęła pani Evans. – Lepiej dziewczynkom oddzielnie.
- A więc tak mi przykro, że nie jedziemy!
- Poczekaj, możemy poprosić Jenny. Lubi Lily. Powinna się zgodzić.
Lily jęknęła i wrzuciła szklankę do zlewu.

Za jakieś dwa kwadranse Ann stawiała zapalony znicz na grobie mamy. Posprzątała go z różnych liści i gałązek i z tęsknota pogłaskała kamień. Nie musiała nic mówić. Patrzyła na wykute imię swojej matki i bezwiednie przez jej głowę przelatywały wspomnienia. Niewiele ich było. W dodatku stawały się coraz mniej wyraźne. Mieszały się ze sobą pewne fakty, miny i uśmiechy ulatywały w świat.
Miała mamy coraz mniej. A tak naprawdę to przecież nigdy jej nie miała. Co z tego, że kilku rzeczy zdążyła ja nauczyć, o paru powiedzieć. Ann mogła pamiętać jej zapach lub kojarzyć jak brzmiał jej głos, ale nie podlega dyskusji, że jako dziecko została obdarta z dziecięcej beztroski.
Świat brutalnie wgryzł się w jej życie i traktował ją tak ciągle. Kiedy tylko myślała, że coś się jej układa, za uchem słyszała drwiący śmiech a życie znów sypało się jak pchnięte kostki domina.
- Nie rozklejam się – rzekła, wmawiając to sobie. Pogłaskała grób i odeszła.
Znalazła jakieś odosobnione miejsce, uniosła różdżkę i machnęła nią. Miała nadzieję, że się uda. Oślepiło ja światło, a kiedy powoli odzyskiwała ostrość widzenia ktoś zaczął mówić:
- Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zgubionych w świecie mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc, i wejść do środka, a zawieziemy panienkę, dokąd sobie panienka zażyczy. Nazywam się Luvia Crush i dzisiaj będę panienki przewodniczką. – Pani konduktor o znudzonej minie, zaprosiła ją gestem do środka.
- Dzień dobry. – Weszła do autobusu i rozejrzała się. W środku stał chyba z tuzin krzeseł ustawionych koło małych stoliczków.
- Dokąd?
- Do Londynu. Do Dziurawego Kotła, poproszę.
McKartney wygrzebała ostatnie sykle i zapłaciła. Autobus ruszył nim zdążyła usiąść. Podróż była okropna. Ciągle jeździła na krześle po całym Błędnym Rycerzu, a obraz za oknami był jedną kolorową plamą. Zacisnęła mocno oczy. Czuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
- Jesteśmy na miejscu. – Usłyszała szybciej niż by się spodziewała.
Z ulgą opuściła szybko autobus i podążyła do pubu. Jak zwykle zmarszczyła z niechęcią nos, gdy weszła do ciemnego wnętrza Dziurawego Kotła. Śmierdziało dymem z fajek i papierosów, no i oczywiście alkoholem. Skinęła głową do barmana Toma. Przeszła na podwórko i ominęła przewrócony śmietnik, z którego wysypywały się śmieci. Odnalazła odpowiednią cegłę i zastukała w nią różdżką. Kiedy w zamurowanej ścianie uformowało się przejście, ruszyła wzdłuż ulicy.
Wszystkie magiczne pieniądze wydała na przyjazd i nawet nie mogła wstąpić do jakiejś kawiarenki. Mogłaby wymienić mugolskie pieniądze w Banku, ale nie miała ochoty. Po prostu obecnie nienawidziła magii, bycia czarownicą, ale przychodząc tutaj bardzo dobrze ukryła się przed dziadkami.
Usiadła na jednej z niewielu małych ławeczek niedaleko sklepu Madame Malkin. Musiała przyznać, że jak na wakacje było dosyć chłodno. Co prawda świeciło słońce, ale niebo było zachmurzone i momentami wiał mocny wiatr. Mimo to Pokątna tętniła życiem. Chociaż nie tak jak wtedy, gdy bywała tutaj z listą podręczników do Hogwartu. Brakowało małolatów podekscytowanych wyjazdem do szkoły.
Nagle dopadła ją nostalgia. Kiedyś sama była taką dziewczyną. Dumna, pełna zapału do pracy i z sercem utęsknionym za przyjaciółkami. Uśmiechnęła się ironicznie, gdy do jej głowy przywędrowała myśl, że już nigdy nie spotka tych zakłamanych ludzi, których uważała za bliskich.
Nie mogła o tym pomyśleć w gorszej chwili. Tak właśnie o to z bocznej uliczki wyłonił się Syriusz Black.
Szczęka jej opadła, kiedy się w niego wpatrywała. Rozejrzał się uważnie czy ktoś mu się nie przypatruje. Poprawił włosy i ubrał uśmiech w momencie, gdy Ann zrozumiała, że zaraz ją zauważy. Zerwała się szybko z ławki i ruszyła z powrotem. Nie miała pojęcia czy zdążył ją dostrzec czy nie. Była tak zaabsorbowana nasłuchiwaniem czy za nią idzie, że nie zauważyła wychodzącego z apteki czarodzieja. Zderzyła się z nim a z papierowej torby posypały się przeróżne ingrediencje do eliksirów. Na pierwszy rzut oka zauważyła szczurze ogony i dżdżownice.
- Przepraszam – pisnęła i rzuciła się na kolana, zakładając włosy za uszy. Mężczyzna zaczął zagarniać do siebie składniki, jakby miał coś do ukrycia.
- Masz pojęcie jak drogi był ten syrop z ciemiernika, głupia dziewucho?! – wrzasnął, wyrywając jej z ręki szczurze ogony.
- Ja…
- Ej! A może by tak grzeczniej, co?
Ann przeklęła, gdy usłyszała dobiegającego Blacka.
- Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy, gówniarzu! – krzyknął czarodziej.
- A może jednak moje – odpowiedział Syriusz, ciągnąc McKartney za łokieć żeby wstała. Rzucił rozgniewanemu czarodziejowi kilka monet i obejmując Ann, odszedł. Ann chciała się odwrócić, ale on jej nie pozwolił.
- Zechcesz mnie puścić, wielce pomocny panie? – warknęła, gdy oddalili się na tyle, by nie mógł ich usłyszeć. Wyszarpnęła się i rzuciła mu rozwścieczone spojrzenie. – Nie musiałeś mu płacić.
- Och, oczywiście, bo tak bardzo radziłaś sobie sama.
- A żebyś wiedział. – Ze skrzyżowanymi rękami na piersi, zaczęła iść w stronę Dziurawego Kotła.
- Może pójdziemy do cukierni? – Black nie dawał za wygraną. Poszedł za nią, a ona przekręciła oczami. Była zdenerwowana. Dlaczego musiał być akurat w tym samym czasie co ona na Pokątnej? A chciała być dzisiaj sama.
- Nie.
- A na kawę?
- Nie.
- Nie lubisz kawy? Ok., może być herbata…
- Nie!
- … albo sok.
- Odczep się! – Stanęła i krzyknęła mu prosto w twarz.
Przechodnie spojrzeli na nich podejrzliwie. Nerwowo zagarnęli swoje dzieci i ulotnili się jak najszybciej, omijając ich szerokim łukiem. Ann speszona zagarnęła grzywkę. Za to Syriusz zaśmiał się, co zabrzmiało jakby gdzieś szczeknął pies.
- Bądź milsza dla swojego bohatera.
McKartney wybuchła śmiechem. Był to pierwszy śmiech od kilku miesięcy.
- Och, wybacz mi – wydusiła. – Wydaję się być niegodna twojego towarzystwa.
- Czemu tu jesteś? – zapytał niespodziewanie. Był poważny i wyglądał jakby go coś trapiło. Ann uśmiech spełzł z twarzy. – Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś cię zobaczę, a już na pewno nie tutaj. Widzę jak brzydzi cię magia. Jak dusiłaś się w Hogwarcie. Jak bardzo dziewczyny cie skrzywdziły i ile cię to kosztowało. Bardzo się zmieniłaś. – McKartney patrzyła na niego ogłupiała. Nie  miała  pojęcia,  że  jest jak  otwarta  księga.  Zrobił  krok,  jakby  chciał  jej  dotknąć.  –  Nie wyglądasz tak jak kiedyś. I nie chodzi mi tu o włosy. Coś jest innego w twoich oczach. Są… - Przygryzł wargę i zmarszczył brwi. W McKartney zaczęło coś pękać. Nikt nigdy nie mówił jej takich rzeczy. Czuła się jakby była naga. Jej uczucia należały tylko do niej i nikt nie miał prawa ich wytykać. – Ale to wszystko… bierzesz na siebie za dużo. Nie jesteś za wszystko odpowiedzialna i nic nie jest twoją winą. Jesteś młoda. Czemu więc zaśmiałaś się dzisiaj pierwszy raz od dawna? – O Merlinie. Zauważył. – To zupełnie tak jakbyś była martwa w środku – wyznał ze zdziwieniem. – Tak. Twoje oczy są martwe. Jak u lalki…
Ann w końcu zdołała oderwać od niego wzrok. Spojrzała w bok, w momencie, gdy z jej oka poleciała łza. Jej dolna warga drgała. Oddychała głęboko, bo bardzo nie chciała pokazać więcej słabości. Im bardziej się starała, tym bardziej czuła, że nie zdoła tego zrobić. Widok całkowicie zasłoniły jej łzy, ale nie mrugała, by nie pozwolić im uciec.
- No już…
Nie była do końca pewna czy Syriusz to powiedział, ale zaraz poczuła jak obejmuje ją. I nie był to ten prostacki gest, gdy przewieszał sobie przez nią ramię. Nie, to był czuły uścisk, którego potrzebowała. Przyjemny i ciepły. Podarował jej oparcie jak chyba nikt wcześniej.  I dzięki temu przestały jej się zbierać łzy. Ukojenie rozpływało się po jej ciele.
- A nie uważasz, że gdybyś się porządnie wypłakała to potem byłabyś silniejsza? – zapytał cicho, patrząc jej miękko w oczy z ciepłym uśmiechem.
- Tak – wyznała łamiącym się głosem. Mrugnęła i wielka łza spadła na jej bluzkę. Opusciła wzrok, zawstydzona.
- Ale znam lepsze miejsce. – Złapał ja delikatnie pod brodę.  – Chcesz iść ze mną? – Nadstawił swoje ramię, które bez wahania ujęła.
Nim się zorientowała znajdowała się w jakimś nieznanym miejscu. Zachwiała się, ale Syriusz przytrzymał ją. Miejsce było ciemne, smutne. Granat na ścianach, na których znajdowały się krzywo wiszące obrazy. Ciemne meble, czarna kanapa ze skóry i brązowy dywan.
- Gdzie jesteśmy? – zapytała Ann, wycierając nos wierzchem dłoni.
- U mnie, oczywiście – odpowiedział popychając stoliczek na kawę pod kanapę.
- Co? – zapytała słabo, przełykając ślinę.
- Spokojnie. – Wyprostował się. – To nie jest żadna jaskinia rozpusty.  Jeśli  cię  to  pokrzepi,  jesteś  tutaj  pierwszą  dziewczyną,  odkąd  się  wprowadziłem.  –  Machnął różdżką a w jego dłoni wylądował koc. McKartney rozejrzała się w poszukiwaniu wyjścia. – Hej, nie planuję tego oczym teraz myślisz. – Podszedł do niej, wyglądał na lekko zmieszanego. – Zabrałem cię tu, bo to miejsce wydawało mi się lepsze niż Pokątna. Spójrz jak ono wygląda. Czyż nie jest podobnie ponure jak nasze dusze?
Ann miała wrażenie, że Black zagląda jej w myśli. Zawsze wydawał jej się niewzruszony. Teraz patrzyła na niego nieco inaczej. Jego oczy zawsze były wesołe, z iskierką tajemniczości. Teraz przygaszone i ciemniejsze. Smutniejsze. Nieznacznie kiwnęła głową, czując jak ściska jej się serce. Syriusz uśmiechnął się krótko kącikiem ust.
- W takim razie moja propozycja wygląda następująco. Siądziemy tutaj i możemy robić co tylko zechcesz. Pogadać, pomilczeć, pożartować. No i oczywiście napić się, co już wcześniej sugerowałem. – Założył jej pasemko włosów za ucho i kładąc dłoń na jej plecach, popchnął delikatnie w kierunku kanapy. 


 No i jak?
Uzupełniłam album o raz, dwa, trzy obrazki.