Wesołych Świąt!
Bądźcie szczęśliwi i czytajcie duuużo aktywnych blogów! ;)
Deana McKartney z brzdęknięciem odstawiła naczynia do
zlewu. Jej usta zacisnęły się w wąską linię, mając nadzieję, że gdy je otworzy
to wszystko nie będzie prawdą. Palcami niemal przebijała blachę kuchennego
zlewu.
- Ann… Dziecko, co ty mówisz? – wykrztusił z siebie
Noah. Zacisnął mocno szczęki, a na jego czole zaczynała niepokojąco pulsować
żyła.
- Dziadku… - zaczęła Ann, jakby chciała go ubłagać.
Nie rozumiała czemu reagują jakby odnalezienie ojca było czymś złym.
- Ann, to nie jest dobry człowiek – syknęła babcia,
ale nadal nie odwróciła się.
- Nie znacie go!
- Dokładnie! Wiemy o nim tyle, że to okrutny drań i
łajdak. Zostawił twoją mamę w potrzebie dwa razy. Nie wiem w ogóle po co
wracał! Dziecinko… - zaczął delikatnie Noah, widząc jak jego wnuczka opuszcza
głowę, próbując przed nim ukryć zbierające się łzy. – Jesteś skołowana, być
może nawet podekscytowana i to zaburza
ci pełny obraz sytuacji. Zrozum, że ten cały Fereol to po prostu obcy człowiek.
– Wymawiając imię ojca swojej wnuczki niemal splunął.
- Nieprawda – zaprzeczyła z przekonaniem. – To mój
tata. Mam prawo mieć chociaż jednego rodzica.
- Miałaś jednego
rodzica! – Wzburzona Deana rzuciła ścierkę na blat. Ann przestraszona nagłym
wybuchem babci, wstała. Spojrzała na jej czerwoną z nerwów twarz. Poczuła
niewyobrażalne wyrzuty sumienia. Jej dziadkowie byli starsi i niepełni zdrowia,
a ona serwuje im takie rewelacje z rana. Już otwierała usta, chcąc załagodzić
sytuację, ale Deana znów się odezwała: - Zabraniam ci się z nim spotykać. To
bezduszny mężczyzna, który wykorzystał twoją matkę i odebrał jej życie… - W
końcu opadła na krzesło. Pochyliła się i złapała za
serce.
Ann przerażona padła przy babci na kolana, zaglądając
jej w twarz. Przez kilkadziesiąt strasznie długich sekund Deana nie chciała na
nią spojrzeć.
- Nie rozumiem was – wyszeptała z goryczą, kręcąc
głową i kurcząc się w sobie. – Mama umarła przy porodzie. Nikt jej nie zabił, a
tym bardziej nie tata. Tyle lat żyłam mając jedynie was i Lucy. Byliście całą
moją rodziną, ale zawsze mówiliście, że byłoby dla nas dobrze mieć ojca. Gdy go
znalazłam jesteście źli.
- Mówiąc o ojcu nie mieliśmy na myśli Fereola. W
żadnym wypadku. Tylko odpowiedzialnego mężczyznę, który by się wami opiekował i
wychowywał. – Wyłożył Noah spokojnie, ale wciąż wzburzony.
- Skąd możecie wiedzieć, że by tego nie robił?
- Na litość boską, Ann! – krzyknęła babcia, wyrzucając
ręce w górę, jakby w błaganiu. – Zostawił Betty, gdy tylko powiedziała mu, że
jest w ciąży. I to dwa razy. To nie jest dobry człowiek. Błagam. – Złapała
twarz wnuczki w swoje dłonie. – Nie spotykaj się z nim.
Ann popatrzyła w pełne bólu oczy babci. Jedyne co
teraz czuła to jedno wielkie poczucie winy i zawód. Oba uczucia spowodowane
przez tych samych ludzi. Podświadomie czuła, że to wszystko, co usłyszała jest
prawdę. Ale tak okrutnie chciała się jednak przekonać, że jednak nie jest.
Po bitwie rozsądku z uczuciami, po usłyszanych
słowach, zobaczonych łzach była najbardziej skołowana od momentu znalezienia
zdjęcia w Hogsmeade.
Zamroczona, będąc w jakimś dziwnym marazmie,
wypowiedziała słowa, nad którymi nie miała władzy. Spoglądając w oczy babci,
które zaczęły się do niej ciepło uśmiechać, powiedziała wolno.
- Nie możecie mi zabronić. – Starła tym zalążki
uśmiechu Deany, której dosłownie opadły ręce. Cisza jaka zapadła kłuła jej
serce, więc wstała powoli i opuściła kuchnię.
Gdy otworzyła drzwi do swojego pokoju, zobaczyła Lucy
z uchem przy ścianie.
- Słyszałaś? – zapytała ostro.
Lucy pokiwała jedynie głową. Spuściła wzrok i zaczęła
wyłamywać palce. Ann minęła ją i otworzyła szafę.
- Więc… znalazłaś t-tatę?
Starsza siostra odwróciła się i uśmiechnęła.
- Tak. Przysłał mi list i chce się ze mną spotkać.
- Chyba tego nie zrobisz? – zapytała oniemiała.
- Nie bądź niemądra. Oczywiście, że tak –
odpowiedziała z wielką pewnością i radością. Lucy wpatrywała się w nią jedynie
mrugając oczami. – Wiesz co? Przykro mi. – Położyła dłoń na jej ramieniu. –
Lepiej będzie jak pójdę sama. Nie mogę wziąć cię ze sobą.
- Nawet bym nie chciała. – Odepchnęła ją i odsunęła
się pod ścianę. – Babcia i dziadek mają rację. Nie powinnaś tam iść. To nie
może być nikt dobry! Gdzie był przez te wszystkie lata? – Fioletowawe oczy Lucy
zrobiły się szkliste. Patrzyła na Ann z wyrzutem i niepokojem. Ale ona tylko
uśmiechnęła się krzywo i przekręciła oczami, prychając. Złapała pierwsze
lepsze ubranie i dziesięć minut później wyszła z domu mocno trzaskając
drzwiami.
Lily jeszcze nie była tak szczęśliwa tych wakacji. Właśnie
wracała z zakupów, podśpiewując pod nosem. Przeskoczyła dwa schodki i weszła do
domu. Lekkim krokiem weszła do salonu, wciąż nucąc.
Mark opuścił gazetę i spojrzał na córkę ze
zmarszczonym czołem, a potem na żonę, która wruszyła ramionami.
- Coś taka wesoła, Lily? – zapytała niby od niechcenia
Mary, układając kwiaty w wazonie. W rzeczywistości bacznie obserwowała córkę.
Lily postawiła zakupy na blacie. Wyjęła mały kartonik
z kieszeni. W jej głowie wciąż rozwijał się diabelski plan. I chociaż wątpiła w
jego powodzenie, nie widziała przeciwwskazań by spróbować. Jeśli się nie
zgodzą, była gotowa nawet użyć różdżki. Nie była nawet wściekła ciągłymi
rządami ojca. Była po prostu zmęczona.
Remont całego domu zajmie zbyt dużo czasu, a potem
znajdzie coś innego, żeby tylko nie myślała o Jamesie. Lily miała ochotę
zaśmiać się w głos. Grała grzeczną córeczkę a tak naprawdę łamała wszystkie
zakazy.
James odbierał swoją miotłę długo i intensywnie.
- To ten Potter, tak? – burknął Mark, a potem ciszej
odezwał się do zony. – Mówiłem ci, że się spotykają na tych zakupach. Zrobił to
swoje czary-mary i się zjawił.
- Przestań! – syknęła na niego żona.
- Nie, tatku. Nie miej obsesji – powiedziała słodko. Podeszła do niego i wręczyła mu kartonik.
- Zdrapka?
- Yhym.
- Zdrapana?
- Wygrana! – Zaśmiała się Lily. Mark dokładniej
przyjrzał się zdrapce. Jego ściągnięte brwi po chwili rozciągnęły się w
zdziwieniu. Mary zajrzała mężowi przez ramię.
Ruda z satysfakcją przyglądała się ich minom.
- Wycieczka? Wygrała wycieczkę, Mary!
- Nawet nie ma mowy, że polecisz.
- Przewidziałam to, że mi nie pozwolicie zobaczyć
trochę świata i podałam wasze dane. – Spodziewała się kłótni, pogadanki z
pouczeniem, ale oni patrzyli na nią zmieszani. – Ta-dam – dodała niepewnie.
- Poczekaj, bo nie wiem czy dobrze rozumiem. – Pani
Evans wyprostowała się i podparła pod bok. – Będąc na zakupach postanowiłaś
zmarnować trochę funtów i zagrać na loterii, na której wygrałaś wycieczkę do
Chorwacji i podałaś nas jako tych, którzy jadą, tak?
Evans uśmiechnęła się niepewnie i nieco sztucznie.
- Mark, to świetnie! – Mary klasnęła w dłonie. Usiadła
mężowi na kolanach i z rozmarzeniem zaczęła snuć plany. – To mogłaby być w końcu
nasza podróż poślubna. Po dwudziestu pięciu latach.
- Chwila, moment. A co z tobą, Lily? – zapytał trzeźwo
pan Evans. Widać było, że jemu w przeciwieństwie do żony, ten pomysł nie podał
się ani trochę.
- Och, no wiesz? Chyba dałabym sobie sama radę przez
dziesięć dni. W Hogwarcie też byłam w pewnym sensie zdana sama na siebie i to
przez dziesięć miesięcy.
- Jednak to była szkoła i ktoś cię pilnował, a tutaj
będziesz mogła robić co chcesz.
- Kochanie, nie zrzędź. – Zacmokała Mary. – Mamy w
rodzinie czarownice, macha różdżką i jest bezpieczna.
- O, dokładnie – przytaknęła gorliwie Lily,
zapamiętując by jak najczęściej nosić przy sobie różdżkę.
- Nie o jej bezpieczeństwo się martwię.
- Dzięki, tato – prychnęła
Mary zaszeptała coś mężowi na ucho, głaszcząc po
karku, więc Lily wycofała się do kuchni. Nalała sobie wody i powolnie sączyła
ją, oparta o szafkę.
- No może – mruknął Mark, już mniej ostrym tonem. –
Ale pod warunkiem, że ktoś z nią zostanie. O! Porozmawiaj z Petunią.
Lily aż wypluła wodę. O nie, nie, nie. Tego nie
przewidziała. Petunia miałaby ją pilnować? Co za koszmar! Będzie bardziej
uwiązana niż z ojcem i jego pracami domowymi. A jeszcze gorsze jest to, że
Petunia nigdzie nie ruszała się bez Vernona. Jej piękny plan wypadów i spotkań
z Jamesem szlag trafił.
- Och, chcesz stawiać dom od nowa a nie tylko go
remontować? – sarknęła pani Evans. – Lepiej dziewczynkom oddzielnie.
- A więc tak mi przykro, że nie jedziemy!
- Poczekaj, możemy poprosić Jenny. Lubi Lily. Powinna
się zgodzić.
Lily jęknęła i wrzuciła szklankę do zlewu.
Za jakieś dwa kwadranse Ann stawiała zapalony znicz na
grobie mamy. Posprzątała go z różnych liści i gałązek i z tęsknota pogłaskała
kamień. Nie musiała nic mówić. Patrzyła na wykute imię swojej matki i
bezwiednie przez jej głowę przelatywały wspomnienia. Niewiele ich było. W
dodatku stawały się coraz mniej wyraźne. Mieszały się ze sobą pewne fakty, miny
i uśmiechy ulatywały w świat.
Miała mamy coraz mniej. A tak naprawdę to przecież
nigdy jej nie miała. Co z tego, że kilku rzeczy zdążyła ja nauczyć, o paru
powiedzieć. Ann mogła pamiętać jej zapach lub kojarzyć jak brzmiał jej głos,
ale nie podlega dyskusji, że jako dziecko została obdarta z dziecięcej
beztroski.
Świat brutalnie wgryzł się w jej życie i traktował ją
tak ciągle. Kiedy tylko myślała, że coś się jej układa, za uchem słyszała
drwiący śmiech a życie znów sypało się jak pchnięte kostki domina.
- Nie rozklejam się – rzekła, wmawiając to sobie.
Pogłaskała grób i odeszła.
Znalazła jakieś odosobnione miejsce, uniosła różdżkę i
machnęła nią. Miała nadzieję, że się uda. Oślepiło ja światło, a kiedy powoli
odzyskiwała ostrość widzenia ktoś zaczął mówić:
- Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza,
nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zgubionych w
świecie mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc, i wejść do środka, a
zawieziemy panienkę, dokąd sobie panienka zażyczy. Nazywam się Luvia Crush i
dzisiaj będę panienki przewodniczką. – Pani konduktor o znudzonej minie,
zaprosiła ją gestem do środka.
- Dzień dobry. – Weszła do autobusu i rozejrzała się.
W środku stał chyba z tuzin krzeseł ustawionych koło małych stoliczków.
- Dokąd?
- Do Londynu. Do Dziurawego Kotła, poproszę.
McKartney wygrzebała ostatnie sykle i zapłaciła.
Autobus ruszył nim zdążyła usiąść. Podróż była okropna. Ciągle jeździła na
krześle po całym Błędnym Rycerzu, a obraz za oknami był jedną kolorową plamą.
Zacisnęła mocno oczy. Czuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
- Jesteśmy na miejscu. – Usłyszała szybciej niż by się
spodziewała.
Z ulgą opuściła szybko autobus i podążyła do pubu. Jak
zwykle zmarszczyła z niechęcią nos, gdy weszła do ciemnego wnętrza Dziurawego
Kotła. Śmierdziało dymem z fajek i papierosów, no i oczywiście alkoholem.
Skinęła głową do barmana Toma. Przeszła na podwórko i ominęła przewrócony
śmietnik, z którego wysypywały się śmieci. Odnalazła odpowiednią cegłę i
zastukała w nią różdżką. Kiedy w zamurowanej ścianie uformowało się przejście,
ruszyła wzdłuż ulicy.
Wszystkie magiczne pieniądze wydała na przyjazd i
nawet nie mogła wstąpić do jakiejś kawiarenki. Mogłaby wymienić mugolskie
pieniądze w Banku, ale nie miała ochoty. Po prostu obecnie nienawidziła magii,
bycia czarownicą, ale przychodząc tutaj bardzo dobrze ukryła się przed
dziadkami.
Usiadła na jednej z niewielu małych ławeczek niedaleko
sklepu Madame Malkin. Musiała przyznać, że jak na wakacje było dosyć chłodno.
Co prawda świeciło słońce, ale niebo było zachmurzone i momentami wiał mocny
wiatr. Mimo to Pokątna tętniła życiem. Chociaż nie tak jak wtedy, gdy bywała tutaj
z listą podręczników do Hogwartu. Brakowało małolatów podekscytowanych wyjazdem
do szkoły.
Nagle dopadła ją nostalgia. Kiedyś sama była taką
dziewczyną. Dumna, pełna zapału do pracy i z sercem utęsknionym za
przyjaciółkami. Uśmiechnęła się ironicznie, gdy do jej głowy przywędrowała
myśl, że już nigdy nie spotka tych zakłamanych ludzi, których uważała za
bliskich.
Nie mogła o tym pomyśleć w gorszej chwili. Tak właśnie
o to z bocznej uliczki wyłonił się Syriusz Black.
Szczęka jej opadła, kiedy się w niego wpatrywała.
Rozejrzał się uważnie czy ktoś mu się nie przypatruje. Poprawił włosy i ubrał
uśmiech w momencie, gdy Ann zrozumiała, że zaraz ją zauważy. Zerwała się szybko
z ławki i ruszyła z powrotem. Nie miała pojęcia czy zdążył ją dostrzec czy nie.
Była tak zaabsorbowana nasłuchiwaniem czy za nią idzie, że nie zauważyła
wychodzącego z apteki czarodzieja. Zderzyła się z nim a z papierowej torby
posypały się przeróżne ingrediencje do eliksirów. Na pierwszy rzut oka
zauważyła szczurze ogony i dżdżownice.
- Przepraszam – pisnęła i rzuciła się na kolana,
zakładając włosy za uszy. Mężczyzna zaczął zagarniać do siebie składniki, jakby
miał coś do ukrycia.
- Masz pojęcie jak drogi był ten syrop z ciemiernika,
głupia dziewucho?! – wrzasnął, wyrywając jej z ręki szczurze ogony.
- Ja…
- Ej! A może by tak grzeczniej, co?
Ann przeklęła, gdy usłyszała dobiegającego Blacka.
- Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy, gówniarzu! –
krzyknął czarodziej.
- A może jednak moje – odpowiedział Syriusz, ciągnąc
McKartney za łokieć żeby wstała. Rzucił rozgniewanemu czarodziejowi kilka monet
i obejmując Ann, odszedł. Ann chciała się odwrócić, ale on jej nie pozwolił.
- Zechcesz mnie puścić, wielce pomocny panie? –
warknęła, gdy oddalili się na tyle, by nie mógł ich usłyszeć. Wyszarpnęła się i
rzuciła mu rozwścieczone spojrzenie. – Nie musiałeś mu płacić.
- Och, oczywiście, bo tak bardzo radziłaś sobie sama.
- A żebyś wiedział. – Ze skrzyżowanymi rękami na
piersi, zaczęła iść w stronę Dziurawego Kotła.
- Może pójdziemy do cukierni? – Black nie dawał za
wygraną. Poszedł za nią, a ona przekręciła oczami. Była zdenerwowana. Dlaczego
musiał być akurat w tym samym czasie co ona na Pokątnej? A chciała być dzisiaj
sama.
- Nie.
- A na kawę?
- Nie.
- Nie lubisz kawy? Ok., może być herbata…
- Nie!
- … albo sok.
- Odczep się! – Stanęła i krzyknęła mu prosto w twarz.
Przechodnie spojrzeli na nich podejrzliwie. Nerwowo
zagarnęli swoje dzieci i ulotnili się jak najszybciej, omijając ich szerokim
łukiem. Ann speszona zagarnęła grzywkę. Za to Syriusz zaśmiał się, co
zabrzmiało jakby gdzieś szczeknął pies.
- Bądź milsza dla swojego bohatera.
McKartney wybuchła śmiechem. Był to pierwszy śmiech od
kilku miesięcy.
- Och, wybacz mi – wydusiła. – Wydaję się być niegodna
twojego towarzystwa.
- Czemu tu jesteś? – zapytał niespodziewanie. Był
poważny i wyglądał jakby go coś trapiło. Ann uśmiech spełzł z twarzy. – Nie
sądziłem, że jeszcze kiedyś cię zobaczę, a już na pewno nie tutaj. Widzę jak
brzydzi cię magia. Jak dusiłaś się w Hogwarcie. Jak bardzo dziewczyny cie skrzywdziły
i ile cię to kosztowało. Bardzo się zmieniłaś. – McKartney patrzyła na niego
ogłupiała. Nie miała pojęcia, że jest jak otwarta księga. Zrobił krok, jakby
chciał jej dotknąć. – Nie wyglądasz tak jak kiedyś. I nie chodzi mi tu o włosy.
Coś jest innego w twoich oczach. Są… - Przygryzł wargę i zmarszczył brwi. W
McKartney zaczęło coś pękać. Nikt nigdy nie mówił jej takich rzeczy. Czuła się
jakby była naga. Jej uczucia należały tylko do niej i nikt nie miał prawa ich
wytykać. – Ale to wszystko… bierzesz na siebie za dużo. Nie jesteś za wszystko
odpowiedzialna i nic nie jest twoją winą. Jesteś młoda. Czemu więc zaśmiałaś
się dzisiaj pierwszy raz od dawna? – O Merlinie. Zauważył. – To zupełnie tak
jakbyś była martwa w środku – wyznał ze zdziwieniem. – Tak. Twoje oczy są
martwe. Jak u lalki…
Ann w końcu zdołała oderwać od niego wzrok. Spojrzała
w bok, w momencie, gdy z jej oka poleciała łza. Jej dolna warga drgała.
Oddychała głęboko, bo bardzo nie chciała pokazać więcej słabości. Im bardziej
się starała, tym bardziej czuła, że nie zdoła tego zrobić. Widok całkowicie
zasłoniły jej łzy, ale nie mrugała, by nie pozwolić im uciec.
- No już…
Nie była do końca pewna czy Syriusz to powiedział, ale
zaraz poczuła jak obejmuje ją. I nie był to ten prostacki gest, gdy przewieszał
sobie przez nią ramię. Nie, to był czuły uścisk, którego potrzebowała.
Przyjemny i ciepły. Podarował jej oparcie jak chyba nikt wcześniej. I dzięki temu przestały jej się zbierać łzy.
Ukojenie rozpływało się po jej ciele.
- A nie uważasz, że gdybyś się porządnie wypłakała to
potem byłabyś silniejsza? – zapytał cicho, patrząc jej miękko w oczy z ciepłym uśmiechem.
- Tak – wyznała łamiącym się głosem. Mrugnęła i wielka
łza spadła na jej bluzkę. Opusciła wzrok, zawstydzona.
- Ale znam lepsze miejsce. – Złapał ja delikatnie pod
brodę. – Chcesz iść ze mną? – Nadstawił swoje
ramię, które bez wahania ujęła.
Nim się zorientowała znajdowała się w jakimś nieznanym
miejscu. Zachwiała się, ale Syriusz przytrzymał ją. Miejsce było ciemne,
smutne. Granat na ścianach, na których znajdowały się krzywo wiszące obrazy. Ciemne
meble, czarna kanapa ze skóry i brązowy dywan.
- Gdzie jesteśmy? – zapytała Ann, wycierając nos
wierzchem dłoni.
- U mnie, oczywiście – odpowiedział popychając stoliczek
na kawę pod kanapę.
- Co? – zapytała słabo, przełykając ślinę.
- Spokojnie. – Wyprostował się. – To nie jest żadna
jaskinia rozpusty. Jeśli cię to pokrzepi, jesteś tutaj pierwszą dziewczyną,
odkąd się wprowadziłem. – Machnął różdżką a w jego dłoni wylądował koc. McKartney
rozejrzała się w poszukiwaniu wyjścia. – Hej, nie planuję tego oczym teraz
myślisz. – Podszedł do niej, wyglądał na lekko zmieszanego. – Zabrałem cię tu,
bo to miejsce wydawało mi się lepsze niż Pokątna. Spójrz jak ono wygląda. Czyż
nie jest podobnie ponure jak nasze dusze?
Ann miała wrażenie, że Black zagląda jej w myśli.
Zawsze wydawał jej się niewzruszony. Teraz patrzyła na niego nieco inaczej.
Jego oczy zawsze były wesołe, z iskierką tajemniczości. Teraz przygaszone i
ciemniejsze. Smutniejsze. Nieznacznie kiwnęła głową, czując jak ściska jej się
serce. Syriusz uśmiechnął się krótko kącikiem ust.
- W takim razie moja propozycja wygląda następująco.
Siądziemy tutaj i możemy robić co tylko zechcesz. Pogadać, pomilczeć,
pożartować. No i oczywiście napić się, co już wcześniej sugerowałem. – Założył jej
pasemko włosów za ucho i kładąc dłoń na jej plecach, popchnął delikatnie w
kierunku kanapy.
No i jak?