EDIT: 30.12.12 dokleiłam pozostałą część rozdziału!
Dla Natalii.
McKartney usiadła
nieśmiało na krześle i rozejrzała się. Po gabinecie kobiety można było
rozpoznać, że ma ona wielkie zamiłowanie do przedmiotu, którego naucza.
Panowała trochę upiorna atmosfera. Czerwone kapturki, dementory, zwodniki,
wilkołaki, druzgotki, kappy, trolle, inferiusy, kelpie, gryfy i cała masa
innych potwornych stworzeń łypała na nią z ruchomych szkiców. Gabinet ukazywał rozległą
wiedzę profesorki.
Emilia nalała do
filiżanki herbatę z dzbanuszka sobie i Ann i postawiła je na swoim biurku.
Wysunęła szufladę i zgarnęła do niej połowę przedmiotów z blatu. Zamykając,
przycięła dużą kartkę i zaklęła pod nosem.
- Cała robota do
śmieci - mruknęła, przyglądając się kartce. - Chociaż może to i lepiej, tak mało tu realizmu, nie
uważasz? - Pokazała Ann niedokończony rysunek, przedstawiający człowieka z
umorusanymi ustami i brodą, długimi kłami oraz dzikością w oczach. - Nie podobała
mi się ta poza - osądziła, wrzucając zgnieciony szkic do kubła na śmieci.
- Ale wampir był
bardzo realistyczny, pani profesor! Nie to, żebym jakiegoś kiedyś spotkała, ale
tak mi się wydaje. Pani to wszystko narysowała? - zapytała niemal z podziwem,
jeszcze raz spoglądając na pozostałe szkice.
- Tak. Co spotkam,
to rysuję - odpowiedziała profesorka, sypiąc cukier do herbaty. - Słodzisz?
- Nie, dziękuję.
Pani spotkała te wszystkie potwory? - dopytywała z zafascynowaniem.
Profesorka
uśmiechnęła się wyniośle.
- Na razie tylko
tyle, praca tutaj trochę mnie hamuje. Z narysowaniem tego wampira zwlekałam
prawie dwa lata. - Rozsiadła się w swoim fotelu i dmuchając w filiżankę,
przypatrywała się Ann. Dziewczyna nie bardzo wiedząc co zrobić też upiła trochę naparu. - Widzę, że coś cię trapi. Czy ma to jakiś związek z naszą
ostatnią rozmową? - O'Stappery odstawiła herbatę i oparła się o biurko jakby
czekała na poważną rozmowę.
Ann spuściła oczy,
zaciskają mocniej palce na filiżance.
- Tak - wyznała
cicho, przygnębionym głosem.
Lily
z uśmiechem podała Grubej Damie hasło. Czuła w swojej dłoni ciepło dłoni
Jamesa. Kiedy obraz uchylił się z pokoju wspólnego wyległ do nich zgiełk.
Trwała tam impreza, ludzie tańczyli, śpiewali, niektórzy zaliczali kolejne
bazy.
James
wciągnął Lily w tłum, ale po chwili doskoczyli do niej wszyscy z życzeniami i
zgubiła go z oczu. Uśmiechała się tylko wdzięcznie. Fajnie, że są tutaj z
okazji jej urodzin, ale nie będzie się dobrze bawić bez Jamesa, wcale nie
będzie się bawić. Poczuła cmoknięcie w policzek i odwróciła się z ulgą. Zaraz
jednak to uczucie zastąpiła złość, albowiem był to nie kto inny jak Caradoc.
-
Lily, ja... - zaczął delikatnie.
-
Hej - James przerwał, nagle pojawiając się u boku Lily. Przelotnie spojrzał na
Dearborna, obejmując ją w talii. Zwrócił się do dziewczyny. - To wszystko
pomysł Syriusza, więc szybko się nie skończy.
- Świetnie – skomentowała Evans, odnajdując wzrokiem Blacka. Tańczył jak szalony w rozpiętej koszuli i krawatem przewiązanym naokoło głowy, popisując się pośród panienek. – Chodźmy stąd – zadecydowała, przepraszając ludzi raz za razem, żeby się przepchnąć.
Caradoc zacisnął pięści, odprowadzając wzrokiem odchodzącą parę. Cały czas nie rozumiał kiedy to się stało.
- Świetnie – skomentowała Evans, odnajdując wzrokiem Blacka. Tańczył jak szalony w rozpiętej koszuli i krawatem przewiązanym naokoło głowy, popisując się pośród panienek. – Chodźmy stąd – zadecydowała, przepraszając ludzi raz za razem, żeby się przepchnąć.
Caradoc zacisnął pięści, odprowadzając wzrokiem odchodzącą parę. Cały czas nie rozumiał kiedy to się stało.
-
Puste, całe szczęście – odetchnęła Lily, uchylając drzwi od swojego
dormitorium.
- Nie chciałaś się trochę zabawić? Miałaś stresujący dzień. Czy może chowasz się przed Dearbornem?
- Nie chciałaś się trochę zabawić? Miałaś stresujący dzień. Czy może chowasz się przed Dearbornem?
-
Nie mam ochoty się bawić, bo od czyjegoś łaskotania boli mnie cały brzuch. –
Ściągnęła z siebie sweterek i związała włosy w wysoki kucyk. – A jeśli chodzi o
Caradoca to tak, nie chcę się z nim spotykać. Chodź, coś ci pokażę – zawołała go,
wyciągając z kufra książkę w brązowej oprawie. Usiadła po turecku na dywanie a
James siadł koło niej.
-
Album?
-
Tak. Ja poznałam twoją mamę i chcę żebyś chociaż zobaczył moją rodzinę. –
Uśmiechnęła się do niego ciepło. – A więc… to moi rodzice i siostra.
Zdjęcie
było trochę oficjalne. Potter zobaczył blondynkę z gęstymi włosami leżącymi na ramionach,
wijącymi się w lekkie fale. Kobieta trzymała dłonie na ramionach jasnowłosej, chudej
dziewczynki. Obok nich stał wesolutki ciemnowłosy mężczyzna z zawiniątkiem w
ramionach. Potter uśmiechnął się czule – to była jego mała Lily.
Były
jeszcze zdjęcia z ciotkami i wujkami, ale nawet Lily nie potrafiła dokładnie
wytłumaczyć kto kim dokładnie jest. Na większości zdjęć była jednak Lily z
ojcem – na basenie podczas nauki pływania, w parku pośród jesiennych liści, jak tata
podnosił córkę do powieszenia bombek na choince, oboje przebrani na halloween,
na malowaniu ścian, podczas którego Lily dzielnie szalała z pędzlem, na
szkicowaniu planów domów. Na każdym charakteryzował ich szczery uśmiech.
Jamesowi
na twarzy wykwitł szczery, ale trochę zazdrosny uśmiech, kiedy patrzył z jakim
szczęściem Lily mu to wszystko pokazuje. Zastanowił się jakie zdjęcia on by
mógł pokazać Evans. Na pewno nie takie pogodne. Pożałował, że nie robił tylu zdjęć ze swoim ojcem póki jeszcze mógł. Szczerze mówiąc, jego ojciec był
w porządku, trochę tradycyjny, ale dogadywali się i nagle zatęsknił za nim. Zawsze stawał po jego stronie, wspierał, pomagał w realizowaniu drobnych dziecięcych marzeń...
W pewnym momencie zauważył, że Evansowie mieli
wymuszone uśmiechy a ich obie córki skwaszone miny, a Lily na pewno była zapłakana.
Dziewczyna szybko przerzuciła tę stronę.
Później na zdjęciach brakowało siostry, a Lily na
każdym następnym była wyraźnie starsza. I wtedy dotarło do niego, że taką Lily
już pamięta. A więc smutne zdjęcie musiało być sprzed wyjazdu do Hogwartu.
- Ej, czy to listy ode mnie? – wykrzyknął przy
ostatnim zdjęciu w albumie. Wskazywał na zdjęcie, na którym ruda siedziała na
krześle a jej ojciec przytulał się do niej z dumą. Po letniej sukience
rozpoznał porę roku, ale na drugim planie na biurku leżała pokaźna kupka
zgniecionych pergaminowych kopert. Evans podrapała się za uchem i potwierdziła.
– Nie sądziłem, że wysłałem ich aż tyle, huh.
- No niestety.
- Jak możesz tak mówić? – udał urażonego,
ostentacyjnie łapiąc się za serce.
- Zadręczałeś mnie nimi! – wybuchła śmiechem.
- Ale to wszystko było z miłości – rzucił przekornie.
- Teraz to wiem.
Odstawiana filiżanka zabrzęczała na spodku. Zrobiło
się kompletnie ciemno, było już późno. Od kilku sekund panowała cisza. Profesor
O’Stappery chrząknęła i spojrzała na zegar.
- Myślę, że powinnaś już iść, Ann. Jest już późno, nie
powinnaś błąkać się po zamku o tej godzinie. – Ukradkiem spojrzała w okno.
- Och, przepraszam, pani profesor, zasiedziałam się. –
Zebrała swój płaszcz. – Dziękuję bardzo za rozmowę, niezmiernie mi pani
pomogła. – Zatrzymała się w progu, patrząc wdzięcznie na nauczycielkę. Kobieta
nerwowo obejrzała się w stronę okna.
- Tak, tak. Nie ma za co. – Otworzyła drzwi i gestem
pokazała jej wyjście, uśmiechając sztucznie.
McKartney wyszła, zaniepokojona nagłym zdenerwowaniem
profesorki.
- Dobrze się…? - Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, mało
nie uderzając jej w nos.
Emilia szybko podbiegła do okna, do którego dobijała
się wielka, zadbana sowa. Dźwignęła okno i wyszarpnęła drżącymi palcami list.
Sowa dziobnęła ją boleśnie. Kobieta syknęła i strąciła ptaka z parapetu.
Przekręciła zamek w drzwiach i ciężko siadła w swoim
fotelu przy biurku. Głęboko oddychając patrzyła się na list. Bała się otworzyć.
Po kilku minutach zebrała się w sobie i otworzyła. Wytworny pergamin zapisany był ładnym, schludnym pismem.
Jestem z
ciebie zadowolony.
Pamiętaj
jak się umówiliśmy. Rób dalej to,
co
masz zrobić, a i ja dotrzymam słowa.
Zniszcz
list.
P.S.
I lepiej traktuj moją sowę.
Z ulgi łzy poleciały jej z oczu, a nawet pojawił nikły uśmiech.
Złapała za różdżkę i jednym jej ruchem zamieniła list
w kupkę popiołu. Podstawiła kosz i zgarnęła paproszki na pognieciony rysunek
wampira. Zaczęła zawzięcie skrobać piórem po pergaminie, chociaż serce ściskał
jej wstyd. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na zdjęcie w medalionie na szyi
i powróciła do czynności przyprawiającej ją o obrzydzenie do siebie.
Zamyślona Ann kierowała się powolnym krokiem do swojej
wieży. Myślała nad tym wszystkim co powiedziała jej profesor Emilia O’Stappery.
Naprawdę jej pomogła. Bardziej niż Syriusz, który tylko zrobił jej jeszcze
większy mętlik w głowie. Jak mógł być z nią spokrewniony?! Nie mogła tego
znieść. Gałęzie jej drzewa genealogicznego i drzewa Blacków mają się splatać?
To takie niedorzeczne. Szukała tylko jednej osoby z rodziny – jej ojca – a tu
taka przykra niespodzianka. Ród Blacków był wielki, taka duża rodzina. Za duża.
Postawa przyjaciółek też nie mogła się równać z tą,
którą miała nauczycielka. Dorcas ta sprawa po prostu obrzydzała. A Lily? Lily
była zazdrosna, że coś zaczyna się dziać też w życiu kogoś innego. McKartney
była przekonana, że Evans pragnęła pochwalić się każdemu jej nowym związkiem a
tu nagle ona, Ann, jej przyjaciółka wyskakuje z takim kąskiem. Poza tym
przecież tylko ta ruda egoistka mogła mieć rodzinę i cudownego ojca. Nawet
musiała być prefektem chociaż na to wcale nie zasługiwała. Była lekkomyślna,
niepunktualna i naginała reguły jak jej pasowało. O, pierwszy lepszy przykład –
lubiła się wymykać ostatnio z wieży.
Zorientowała się, że hałasy, które słyszała już od
dawna dochodzą z pokoju wspólnego gryfonów. Gruba Dama wpuściła ją, skarżąc się
na imprezę i grożąc, że wyniesie się z obrazu.
Ann prychnęła, kiedy zobaczyła wielki transparent „Wszystkiego
Najlepszego, Evans!”. Podobno nie chciała wielkich imprez, tak?
Spostrzegła Syriusza, obściskującego się z krukońską blondyną. Zmrużyła wściekle oczy i ostro poszła w prawo. Stała przed nią Lily.
Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Teraz stała tam i patrzyła na nią z tym
swoim uśmiechem. Ann twierdziła, że jest sztuczny.
McKartney hardo ruszyła do przodu.
- Ann, zaczekaj…
- Nie zamierzam. I puść mnie, bo chcę iść stąd. –
Obrzuciła spojrzeniem imprezę. – Zawsze tylko ty, Evans – wyszeptała zajadle. -
Nie dziwię się Petunii. Wcale.
Ręka Lily rozluźniła uścisk na ramieniu Ann. Cały czas
patrzyła jej w oczy a kiedy odeszła spuściła głowę i mocno odetchnęła.
- Heej. – Dorcas objęła ją ramieniem. Miała butelkę w
ręce i chwiała się na nogach. – Nie martw się nią. Wiesz, słyszałam, że
statystycznie traci się dwoje przyjaciół podczas zakochania a ona jest tylko
jedna. Tak czy siak, wyszłaś na plus – powiedziała z wielkim, szczerym uśmiechem, wskazując na siebie palcem.
- Większej głupoty nigdy od ciebie nie słyszałam –
burknęła obrażonym tonem. Kiedy spojrzała na twarz Dorcas, taką roześmianą z
roztrzepanymi włosami, ale ze smutną iskierką w oczach ucieszyła się, że to Meadowes
jest tym plusem, który jej został.
Dni płynęły szybko, wręcz niemiłosiernie. I właściwie można
powiedzieć, że nic się nie zmieniło.
Syriusz cały czas korzystał z uwagi dziewczyn, jaką
zwrócił na siebie robiąc striptiz na stole podczas imprezy urodzinowej Lily.
Dodatkowo stał się oschły i sarkastyczny jak tylko można. Tłumaczył, że skupia
się na łapaniu wszystkiego, co się rusza i przed nim nie ucieka. Zdarzało mu
się to powtarzać szczególnie często w obecności McKartney, która stała się
prawdziwą królową lodu.
Dziewczyna
straciła swoją empatię i pogodny uśmiech oraz styl. Na zajęcia przychodziła potargana
i zmarnowana, a po ocenach, jakie zdobywała nikt nie dał sobie wmówić, że to
efekt nocnego zakuwania.
Dorcas natomiast zachowywała się jakby przejęła mózg
Ann. Całą swoją energię przeznaczała na szkołę – została etatowym kujonem. Tak
naprawdę miała nadzieję zwrócić na siebie uwagę Remusa. Była bowiem przekonana,
że to ona jest nieodpowiednim egzemplarzem, a Lupin, nie potrafiąc jej tego
powiedzieć wziął winę na siebie. Był przecież takim dżentelmenem.
Tymczasem Remus wyjątkowo cierpiał podczas pełni. Z nienawiści do siebie atakował siebie, kąsając się i rzucając samym sobą o ściany. Jako człowiek zamknął się w sobie, unikał ludzi a w szczególności Meadowes.
Wstydził się tego kim… tego czym jest i że kolejna osoba się o tym dowiedziała.
Liczył, że za jakiś czas dziewczyna zapomni.
Jedynie Lily i James emanowali słodyczą i szczęściem.
Widać było, że to odrzuca od nich przyjaciół. Dlatego jeśli chcieliby się
poprzytulać musieliby robić to po kątach. A brakowało im czasu przez obowiązki
prefekta oraz kapitana drużyny i zbliżające się owutemy. Ale Lily dostawała od
Jamesa wieczorne listy, które sprawiały, że czytała je pod kołdrą i czerwieniały jej
policzki. Zazwyczaj odbijała na kartce usta, dopisywała kilka krótkich i
treściwych słów i odsyłała. Raz zdarzyło jej się nawet kazać Jamesowi zejść do pokoju
wspólnego, gdzie pocałowała go dziko i uciekła do siebie.
Walentynki spędzili na nielegalnym wypadzie do
Hogsmeade. Jedli na pół jedną, wielką czekoladę i wymieniali delikatne
pocałunki i uśmiechy.
Tak właśnie mijały dni podczas gdy zima witała wiosnę.
Było mokro, wietrznie i ponuro, ale na dzień meczu gryfonów z krukonami
zawitało słońce. Właściwie to też nie było za dobre, strzelało refleksami
świetlnymi w oczy graczy a w szkła Jamesa to już szczególnie. Mecz był długi,
zacięty, obie drużyny były silne. Caradoc próbował zemścić się na Potterze na
boisku, ale w końcu został kontuzjowany i chyba wyszło to nawet zespołowi na
zdrowie. Wszystko trwało do późnej nocy.
Końcówka marca to również urodziny Jamesa. Po
Huncwotach było widać, że coś kombinują, wyłączając z tego Jamesa, oczywiście.
I wtedy wszyscy trzej ładnie uśmiechali się do Lily.
- Ale czemu? Ja też chcę pomóc przy tej niespodziance –
oburzyła się pewnego wieczora, kiedy obsiedli ją w pokoju wspólnym podczas
samotnej lektury.
- Mam wrażenie, że się bardzo nie zrozumieliśmy.
Jesteś nudna, nie umiesz się bawić – wyliczał Syriusz.
- Nawet nie masz pojęcia…
- W pierwszy wolny piątek czytasz!
Evans skrzyżowała ręce i zmrużyła oczy. „Patrzy na
mnie jak kiedyś na Rogacza”, pomyślał Black i roześmiał się.
- Chodzi nam o to… - wtrącił Remus – żebyś go czymś
zajęła na dłuższy czas.
- Tak. Rób to co umiesz najlepiej. Odciągaj go od
przyjaciół. – Wychodząc pochylił się nad dziewczyną i wyszeptał zjadliwie w
ucho. – Świetnie ci to wychodzi.
Lily posmutniała wtedy momentalnie, ale nie dała tego
po sobie poznać.
Kiedy James obudził się w swoje urodziny stwierdził,
że dormitorium jest puste i całkiem zwyczajne. Głośno pochwalił piękny dzień,
ostentacyjnie zaznaczając swoją obecność. Zdezorientowany brakiem niespodzianki
zaczął się szykować do wyjścia na zajęcia.
Był jednak pełen nadziei.
Zapinał zamek spodni, kiedy usłyszał poruszenie pod
drzwiami. Uśmiechnął się sam do siebie.
Koczujący na schodach Syriusz capnął Lily, kiedy
wracała ze śniadania.
- Wystraszyłeś mnie! – zasyczała oskarżycielsko.
Black nie przejmując się jej słowami wcisnął jej w
dłonie paczuszkę.
- Idziesz natychmiast do Jamesa i mu to dajesz. Nie
możecie wyjść jeszcze przez dwadzieścia minut z dormitorium – tłumaczył
wprowadzając ją na piętra chłopaków.
- Za dziesięć minut zaczną się lekcje – zaoponowała,
oddając mu tosty zawinięte w serwetki.
- Miałaś pomagać nam…
- Ale…
- Zrób to! – warknął, a potem uśmiechnął krzywo.
Lily popatrzyła na niego ze złością i zaciskając zęby,
żeby już nic nie powiedzieć. Zapukała delikatnie w drzwi.
Weszła do dormitorium z najszczerszym uśmiechem na
jaki ją było stać. Mruknęła jakieś powitanie. James zamiast odpowiedzieć po
prostu pocałował ją czule, uśmiechając się.
- Mam cos dla ciebie.
Odebrał od niej małe zawiniątko z ciekawością. Lily
ścisnęło się serce – myślał, że przyniosła mu prezent. Kiedy zobaczyła jego
zawód była gotowa wszystko mu wyjaśnić. Zebrała się jednak w sobie tłumacząc,
że Jamesa czeka wspaniała niespodzianka.
- Nie było cię dzisiaj na śniadaniu, więc przyniosłam
trochę tostów – powiedziała, przysiadając na parapecie.
- Em, dzięki – bąknął smętnie patrząc się w tosty. Podszedł
do dziewczyny i popatrzył na nią zbity z tropu.
- Lily?
- Tak?
- Ale ty wiesz co dzisiaj…?
- Poniedziałek. Szkoła, nauka. Musisz coś zjeść –
znienacka wcisnęła mu kawałek Tosta w otwarte usta. Kiedy przeżuwał obrzuciła
go spojrzeniem, przelotnie spoglądając na zegarek. – masz zamiar wyjść tak jak
teraz? – Zmarszczyła krytycznie brwi.
- A co jest nie tak? – Rozłożył ręce.
- W takim wygniecionym? Ze mną tak nie wyjdziesz. Rozbieraj
się. No już!
Ann zeskoczyła szybko ze schodów, wciskając przydługie
włosy za uszy. Spieszyła się, nawet nie zauważyła Syriusza. Wpadli na siebie i
Ann impulsywnie uwiesiła mu się na szyi.
- Ups! – pisnął teatralnie Syriusz. Ręce uniósł do
góry i odsunął się na ile mógł. – Tak się chyba nie powinny zachowywać siostry.
- Siostry? – zapytała, utrzymując dystans.
- Och, tak, wiesz wspólna krew itd., itp.
- Syriusz, odpuść. Poza tym już ci mówiłam, że nie
jestem twoją siostrą – prychnęła, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Skoro nie wiesz kim dla siebie jesteśmy, bo
najwyraźniej się gubisz w moim rozległym drzewie genealogicznym, to czemu nie
pomyślałaś, żeby mnie poprosić w rozwiązaniu tej zagadki stulecia?
- Nie jesteś osobą, z którą lubię przebywać, zawsze
prędzej czy później musisz się do mnie kleić.
Przez chwilę miał minę jakby wszystko zrozumiał. Potem
zrobił krok, pokonując dzielącą ich odległość. Prawie stykali się nosami. Popatrzył
w jej wspaniałe oczy o tej dziwnej kombinacji różnych kolorów brązu.
Przełykając ślinę, podniósł dłoń ocierając się, niby to przypadkiem, o jej
pierś, zerkając jednocześnie w dekolt. Ann zaczerpnęła sucho powietrza.
Wierzchem dłoni pogładził ją spokojnie po policzku.
Dziewczyna wbrew sobie przymknęła powieki i wtuliła
się w jego palce. Nie umiała się przed tym powstrzymać. Dobrze wiedziała jaką
satysfakcję mu sprawia, ale jego dotyk rozlewał po jej ciele spokój, jakby
wysysał z niej wszystkie troski. Tak bardzo pragnęła dawnego życia – nauki,
nauki i plotek o głupotach. Niestety, teraz nie mogła się już wycofać, jest za
późno, za wiele się dowiedziała.
Syriusz poczuł osobliwą chęć pogładzenia jej ust,
które były przesuszone, z jedną wargą wydatniejszą od drugiej.
- Matka jednak by nas nie zaakceptowała, półkrwi
czarownico – powiedział dokuczliwie, zamiast tego.
Czar chwili prysł.
Ann odepchnęła gwałtownie jego rękę i wyszła szybko z
wieży. Świadomość, że są rodziną kiedyś ją zabije. Nie było to takie silne
powiązanie, że nie mogli by być razem, ale mimo tego Ann opanowywało
obrzydzenie na samą myśl, że mogłaby się z nim całować.
Remus zaciągnął się szpitalnym powietrzem, podpierając
głowę na rękach. Siedział w Skrzydle Szpitalnym na niewygodnym taborecie i od
godziny nie mógł wyjść. Słońce grało w jego jasnych włosach i podkreślało
świeżą bliznę na karku. Nie miał pojęcia jak mógł ją sobie zrobić sam. Ale gdyby
to był jego największy problem, byłby szczęśliwym człowiekiem.
Miał naprawdę popieprzone życie. Od dziecka jego życie
było kłamstwem. Największe, które usłyszał padło z ust matki. Wszystko będzie
dobrze, mówiła a potem zamykała chłopca samego w specjalnej piwnicy pod ich
domem i rzucała zaklęcie wyciszające.
Remus nigdy się nie dowiedział, że matka przystawiała
niewygodne krzesło pod okno z widokiem na rozdęty księżyc i płakała żarliwie,
kołysząc się na boki. Wypatrywała kolejnego dnia, w którym mogłaby przytulić
swojego synka.
Łzy zebrały mu się pod zamkniętymi powiekami, kiedy
przypomniał mu się ten paniczny strach, że nikt po niego nie wróci.
- Remus…
Aż drgnął, kiedy poczuł delikatną, drobną dłoń, która
dotknęła jego ramienia, a potem drugą. Obie lekko się zacisnęły. Poczuł ciepło
osoby stojącej za nim.
- Remus, przepraszam…
Usłyszał cichutki, rozedrgany głosik, który zawibrował
jeszcze przez chwilę w powietrzu. Na sekundę przed oczami pokazała mu się twarz
matki, kiedy otwierała drzwi – mówiła to samo.
Odwrócił się gwałtownie na stołku i wtulił mocno w
brzuch Dorcas i ciasno oplótł jej talię ramionami. Dziewczyna przez moment nie
wiedziała co ma zrobić, ale kiedy usłyszała pociąganie nosem Lupina wezbrała w
niej niesamowita radość pomieszana ze współczuciem. Przycisnęła go jeszcze
mocniej do siebie.
- Pomogę ci – wydusiła, płacząc ze ściśniętym gardłem.
– Zawsze będę tu na ciebie czekać, słyszysz? – Pocałowała go w czubek głowy i
oparła tam potem czoło. Odetchnęła z ulgą, uśmiechając się przez łzy.
Tego Remus nigdy nie usłyszał od matki. I właśnie w
tym momencie przestał się bać, że nikt po niego nie wróci.