sobota, 15 grudnia 2012

19. Przychodzi wiosna - pojawia się nowe


EDIT: 30.12.12 dokleiłam pozostałą część rozdziału!

Dla Natalii

Kiedy Ann wyszła z lasu i wróciła do zamku kompletnie nie wiedziała gdzie ma się podziać. W głowie miała mętlik, a nie miała ochoty wracać do siebie i widzieć się z kimkolwiek. Koniec końców spotkała profesor O'Stappery. Nauczycielka zdawała się o nią martwić. Zaproponowała rozmowę, na którą Ann ochoczo się zgodziła. Profesorka zaproponowała, żeby pójść do jej gabinetu. 
McKartney usiadła nieśmiało na krześle i rozejrzała się. Po gabinecie kobiety można było rozpoznać, że ma ona wielkie zamiłowanie do przedmiotu, którego naucza. Panowała trochę upiorna atmosfera. Czerwone kapturki, dementory, zwodniki, wilkołaki, druzgotki, kappy, trolle, inferiusy, kelpie, gryfy i cała masa innych potwornych stworzeń łypała na nią z ruchomych szkiców. Gabinet ukazywał rozległą wiedzę profesorki. 
Emilia nalała do filiżanki herbatę z dzbanuszka sobie i Ann i postawiła je na swoim biurku. Wysunęła szufladę i zgarnęła do niej połowę przedmiotów z blatu. Zamykając, przycięła dużą kartkę i zaklęła pod nosem.
- Cała robota do śmieci - mruknęła, przyglądając się kartce. - Chociaż może to i lepiej, tak mało tu realizmu, nie uważasz? - Pokazała Ann niedokończony rysunek, przedstawiający człowieka z umorusanymi ustami i brodą, długimi kłami oraz dzikością w oczach. - Nie podobała mi się ta poza - osądziła, wrzucając zgnieciony szkic do kubła na śmieci.
- Ale wampir był bardzo realistyczny, pani profesor! Nie to, żebym jakiegoś kiedyś spotkała, ale tak mi się wydaje. Pani to wszystko narysowała? - zapytała niemal z podziwem, jeszcze raz spoglądając na pozostałe szkice.
- Tak. Co spotkam, to rysuję - odpowiedziała profesorka, sypiąc cukier do herbaty. - Słodzisz?
- Nie, dziękuję. Pani spotkała te wszystkie potwory? - dopytywała z zafascynowaniem. 
Profesorka uśmiechnęła się wyniośle. 
- Na razie tylko tyle, praca tutaj trochę mnie hamuje. Z narysowaniem tego wampira zwlekałam prawie dwa lata. - Rozsiadła się w swoim fotelu i dmuchając w filiżankę, przypatrywała się Ann. Dziewczyna nie bardzo wiedząc co zrobić też upiła trochę naparu. - Widzę, że coś cię trapi. Czy ma to jakiś związek z naszą ostatnią rozmową? - O'Stappery odstawiła herbatę i oparła się o biurko jakby czekała na poważną rozmowę.
Ann spuściła oczy, zaciskają mocniej palce na filiżance.
- Tak - wyznała cicho, przygnębionym głosem. 

Lily z uśmiechem podała Grubej Damie hasło. Czuła w swojej dłoni ciepło dłoni Jamesa. Kiedy obraz uchylił się z pokoju wspólnego wyległ do nich zgiełk. Trwała tam impreza, ludzie tańczyli, śpiewali, niektórzy zaliczali kolejne bazy.
James wciągnął Lily w tłum, ale po chwili doskoczyli do niej wszyscy z życzeniami i zgubiła go z oczu. Uśmiechała się tylko wdzięcznie. Fajnie, że są tutaj z okazji jej urodzin, ale nie będzie się dobrze bawić bez Jamesa, wcale nie będzie się bawić. Poczuła cmoknięcie w policzek i odwróciła się z ulgą. Zaraz jednak to uczucie zastąpiła złość, albowiem był to nie kto inny jak Caradoc. 
- Lily, ja... - zaczął delikatnie.
- Hej - James przerwał, nagle pojawiając się u boku Lily. Przelotnie spojrzał na Dearborna, obejmując ją w talii. Zwrócił się do dziewczyny. - To wszystko pomysł Syriusza, więc szybko się nie skończy.  
           - Świetnie – skomentowała Evans, odnajdując wzrokiem Blacka. Tańczył jak szalony w rozpiętej koszuli i krawatem przewiązanym naokoło głowy, popisując się pośród panienek. – Chodźmy stąd – zadecydowała, przepraszając ludzi raz za razem, żeby się przepchnąć.
           Caradoc zacisnął pięści, odprowadzając wzrokiem odchodzącą parę. Cały czas nie rozumiał kiedy to się stało.

- Puste, całe szczęście – odetchnęła Lily, uchylając drzwi od swojego dormitorium. 
            - Nie chciałaś się trochę zabawić? Miałaś stresujący dzień. Czy może chowasz się przed Dearbornem?
 - Nie mam ochoty się bawić, bo od czyjegoś łaskotania boli mnie cały brzuch. – Ściągnęła z siebie sweterek i związała włosy w wysoki kucyk. – A jeśli chodzi  o  Caradoca  to  tak,  nie  chcę  się  z  nim  spotykać.  Chodź,  coś  ci  pokażę – zawołała go, wyciągając z kufra książkę w brązowej oprawie. Usiadła po turecku na dywanie a James siadł koło niej.
- Album?
- Tak.  Ja  poznałam  twoją  mamę  i  chcę  żebyś  chociaż  zobaczył  moją  rodzinę. – Uśmiechnęła się do niego ciepło. – A więc… to moi rodzice i siostra.
 Zdjęcie było trochę oficjalne. Potter zobaczył blondynkę z gęstymi włosami leżącymi na ramionach, wijącymi się w lekkie fale. Kobieta trzymała dłonie na ramionach jasnowłosej, chudej dziewczynki. Obok nich stał wesolutki ciemnowłosy mężczyzna z zawiniątkiem w ramionach. Potter uśmiechnął się czule – to była jego mała Lily.
 Były jeszcze zdjęcia z ciotkami i wujkami, ale nawet Lily nie potrafiła dokładnie wytłumaczyć kto kim dokładnie jest. Na większości zdjęć była jednak Lily z ojcem – na basenie podczas nauki pływania, w parku pośród jesiennych liści, jak tata podnosił córkę do powieszenia bombek na choince, oboje przebrani na halloween, na malowaniu ścian, podczas którego Lily dzielnie szalała z pędzlem, na szkicowaniu planów domów. Na każdym charakteryzował ich szczery uśmiech.
Jamesowi na twarzy wykwitł szczery, ale trochę zazdrosny uśmiech, kiedy patrzył z jakim szczęściem Lily mu to wszystko pokazuje. Zastanowił się jakie zdjęcia on by mógł pokazać Evans. Na pewno nie takie pogodne. Pożałował, że nie robił tylu zdjęć ze swoim ojcem póki jeszcze mógł. Szczerze mówiąc, jego ojciec był w porządku, trochę tradycyjny, ale dogadywali się i nagle zatęsknił za nim. Zawsze stawał po jego stronie, wspierał, pomagał w realizowaniu drobnych dziecięcych marzeń...
W pewnym momencie zauważył, że Evansowie mieli wymuszone uśmiechy a ich obie córki skwaszone miny, a Lily na pewno była zapłakana. Dziewczyna szybko przerzuciła tę stronę.
Później na zdjęciach brakowało siostry, a Lily na każdym następnym była wyraźnie starsza. I wtedy dotarło do niego, że taką Lily już pamięta. A więc smutne zdjęcie musiało być sprzed wyjazdu do Hogwartu.
- Ej, czy to listy ode mnie? – wykrzyknął przy ostatnim zdjęciu w albumie. Wskazywał na zdjęcie, na którym ruda siedziała na krześle a jej ojciec przytulał się do niej z dumą. Po letniej sukience rozpoznał porę roku, ale na drugim planie na biurku leżała pokaźna kupka zgniecionych pergaminowych kopert. Evans podrapała się za uchem i potwierdziła. – Nie sądziłem, że wysłałem ich aż tyle, huh.
- No niestety.
- Jak możesz tak mówić? – udał urażonego, ostentacyjnie łapiąc się za serce.
- Zadręczałeś mnie nimi! – wybuchła śmiechem.
- Ale to wszystko było z miłości – rzucił przekornie.
- Teraz to wiem.

Odstawiana filiżanka zabrzęczała na spodku. Zrobiło się kompletnie ciemno, było już późno. Od kilku sekund panowała cisza. Profesor O’Stappery chrząknęła i spojrzała na zegar.
- Myślę, że powinnaś już iść, Ann. Jest już późno, nie powinnaś błąkać się po zamku o tej godzinie. – Ukradkiem spojrzała w okno.
-  Och,   przepraszam,   pani   profesor,   zasiedziałam   się. –   Zebrała   swój   płaszcz.   –  Dziękuję   bardzo   za   rozmowę,   niezmiernie   mi   pani   pomogła.  – Zatrzymała się w progu, patrząc wdzięcznie na nauczycielkę. Kobieta nerwowo obejrzała się w stronę okna.
- Tak, tak. Nie ma za co. – Otworzyła drzwi i gestem pokazała jej wyjście, uśmiechając sztucznie.
McKartney wyszła, zaniepokojona nagłym zdenerwowaniem profesorki.
- Dobrze się…? - Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, mało nie uderzając jej w nos.
Emilia szybko podbiegła do okna, do którego dobijała się wielka, zadbana sowa. Dźwignęła okno i wyszarpnęła drżącymi palcami list. Sowa dziobnęła ją boleśnie. Kobieta syknęła i strąciła ptaka z parapetu.
Przekręciła zamek w drzwiach i ciężko siadła w swoim fotelu przy biurku. Głęboko oddychając patrzyła się na list. Bała się otworzyć.
Po kilku minutach zebrała się w sobie i otworzyła. Wytworny pergamin zapisany był ładnym, schludnym pismem.

             
               Jestem z ciebie zadowolony.
            Pamiętaj jak się umówiliśmy. Rób dalej to,
            co masz zrobić, a i ja dotrzymam słowa.
            Zniszcz list.
            P.S. I lepiej traktuj moją sowę.

Z ulgi łzy poleciały jej z oczu, a nawet pojawił nikły uśmiech.
Złapała za różdżkę i jednym jej ruchem zamieniła list w kupkę popiołu. Podstawiła kosz i zgarnęła paproszki na pognieciony rysunek wampira. Zaczęła zawzięcie skrobać piórem po pergaminie, chociaż serce ściskał jej wstyd. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na zdjęcie w medalionie na szyi i powróciła do czynności przyprawiającej ją o obrzydzenie do siebie.


Zamyślona Ann kierowała się powolnym krokiem do swojej wieży. Myślała nad tym wszystkim co powiedziała jej profesor Emilia O’Stappery. Naprawdę jej pomogła. Bardziej niż Syriusz, który tylko zrobił jej jeszcze większy mętlik w głowie. Jak mógł być z nią spokrewniony?! Nie mogła tego znieść. Gałęzie jej drzewa genealogicznego i drzewa Blacków mają się splatać? To takie niedorzeczne. Szukała tylko jednej osoby z rodziny – jej ojca – a tu taka przykra niespodzianka. Ród Blacków był wielki, taka duża rodzina. Za duża.
Postawa przyjaciółek też nie mogła się równać z tą, którą miała nauczycielka. Dorcas ta sprawa po prostu obrzydzała. A Lily? Lily była zazdrosna, że coś zaczyna się dziać też w życiu kogoś innego. McKartney była przekonana, że Evans pragnęła pochwalić się każdemu jej nowym związkiem a tu nagle ona, Ann, jej przyjaciółka wyskakuje z takim kąskiem. Poza tym przecież tylko ta ruda egoistka mogła mieć rodzinę i cudownego ojca. Nawet musiała być prefektem chociaż na to wcale nie zasługiwała. Była lekkomyślna, niepunktualna i naginała reguły jak jej pasowało. O, pierwszy lepszy przykład – lubiła się wymykać ostatnio z wieży.
Zorientowała się, że hałasy, które słyszała już od dawna dochodzą z pokoju wspólnego gryfonów. Gruba Dama wpuściła ją, skarżąc się na imprezę i grożąc, że wyniesie się z obrazu.
Ann prychnęła, kiedy zobaczyła wielki transparent „Wszystkiego Najlepszego, Evans!”. Podobno nie chciała wielkich imprez, tak?
Spostrzegła Syriusza, obściskującego się z krukońską blondyną. Zmrużyła wściekle oczy i ostro poszła w prawo. Stała przed nią Lily. Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Teraz stała tam i patrzyła na nią z tym swoim uśmiechem. Ann twierdziła, że jest sztuczny.
McKartney hardo ruszyła do przodu.
- Ann, zaczekaj…
- Nie zamierzam. I puść mnie, bo chcę iść stąd. – Obrzuciła spojrzeniem imprezę. – Zawsze tylko ty, Evans – wyszeptała zajadle. - Nie dziwię się Petunii. Wcale.
Ręka Lily rozluźniła uścisk na ramieniu Ann. Cały czas patrzyła jej w oczy a kiedy odeszła spuściła głowę i mocno odetchnęła.

- Heej. – Dorcas objęła ją ramieniem. Miała butelkę w ręce i chwiała się na nogach. –  Nie  martw  się  nią.  Wiesz,  słyszałam,  że statystycznie  traci  się  dwoje  przyjaciół  podczas  zakochania  a  ona  jest  tylko  jedna.  Tak  czy  siak,  wyszłaś  na  plus – powiedziała z wielkim, szczerym uśmiechem, wskazując na siebie palcem.
- Większej głupoty nigdy od ciebie nie słyszałam – burknęła obrażonym tonem. Kiedy spojrzała na twarz Dorcas, taką roześmianą z roztrzepanymi włosami, ale ze smutną iskierką w oczach ucieszyła się, że to Meadowes jest tym plusem, który jej został.

 
Dni płynęły szybko, wręcz niemiłosiernie. I właściwie można powiedzieć, że nic się nie zmieniło.
Syriusz cały czas korzystał z uwagi dziewczyn, jaką zwrócił na siebie robiąc striptiz na stole podczas imprezy urodzinowej Lily. Dodatkowo stał się oschły i sarkastyczny jak tylko można. Tłumaczył, że skupia się na łapaniu wszystkiego, co się rusza i przed nim nie ucieka. Zdarzało mu się to powtarzać szczególnie często w obecności McKartney, która stała się prawdziwą królową lodu.
 Dziewczyna straciła swoją empatię i pogodny uśmiech oraz styl. Na zajęcia przychodziła potargana i zmarnowana, a po ocenach, jakie zdobywała nikt nie dał sobie wmówić, że to efekt nocnego zakuwania.
Dorcas natomiast zachowywała się jakby przejęła mózg Ann. Całą swoją energię przeznaczała na szkołę – została etatowym kujonem. Tak naprawdę miała nadzieję zwrócić na siebie uwagę Remusa. Była bowiem przekonana, że to ona jest nieodpowiednim egzemplarzem, a Lupin, nie potrafiąc jej tego powiedzieć wziął winę na siebie. Był przecież takim dżentelmenem.
Tymczasem Remus wyjątkowo cierpiał podczas pełni. Z nienawiści do siebie atakował siebie, kąsając się i rzucając samym sobą o ściany. Jako człowiek zamknął się w sobie, unikał ludzi a w szczególności Meadowes. Wstydził się tego kim… tego czym jest i że kolejna osoba się o tym dowiedziała. Liczył, że za jakiś czas dziewczyna zapomni.
Jedynie Lily i James emanowali słodyczą i szczęściem. Widać było, że to odrzuca od nich przyjaciół. Dlatego jeśli chcieliby się poprzytulać musieliby robić to po kątach. A brakowało im czasu przez obowiązki prefekta oraz kapitana drużyny i zbliżające się owutemy. Ale Lily dostawała od Jamesa wieczorne listy, które sprawiały, że czytała je pod kołdrą i czerwieniały jej policzki. Zazwyczaj odbijała na kartce usta, dopisywała kilka krótkich i treściwych słów i odsyłała. Raz zdarzyło jej się nawet kazać Jamesowi zejść do pokoju wspólnego, gdzie pocałowała go dziko i uciekła do siebie.
Walentynki spędzili na nielegalnym wypadzie do Hogsmeade. Jedli na pół jedną, wielką czekoladę i wymieniali delikatne pocałunki i uśmiechy.
 
Tak właśnie mijały dni podczas gdy zima witała wiosnę. Było mokro, wietrznie i ponuro, ale na dzień meczu gryfonów z krukonami zawitało słońce. Właściwie to też nie było za dobre, strzelało refleksami świetlnymi w oczy graczy a w szkła Jamesa to już szczególnie. Mecz był długi, zacięty, obie drużyny były silne. Caradoc próbował zemścić się na Potterze na boisku, ale w końcu został kontuzjowany i chyba wyszło to nawet zespołowi na zdrowie. Wszystko trwało do późnej nocy.
Końcówka marca to również urodziny Jamesa. Po Huncwotach było widać, że coś kombinują, wyłączając z tego Jamesa, oczywiście. I wtedy wszyscy trzej ładnie uśmiechali się do Lily.
- Ale czemu? Ja też chcę pomóc przy tej niespodziance – oburzyła się pewnego wieczora, kiedy obsiedli ją w pokoju wspólnym podczas samotnej lektury.
- Mam wrażenie, że się bardzo nie zrozumieliśmy. Jesteś nudna, nie umiesz się bawić – wyliczał Syriusz.
- Nawet nie masz pojęcia…
- W pierwszy wolny piątek czytasz!
Evans skrzyżowała ręce i zmrużyła oczy. „Patrzy na mnie jak kiedyś na Rogacza”, pomyślał Black i roześmiał się.
- Chodzi nam o to… - wtrącił Remus – żebyś go czymś zajęła na dłuższy czas.
- Tak. Rób to co umiesz najlepiej. Odciągaj go od przyjaciół. – Wychodząc pochylił się nad dziewczyną i wyszeptał zjadliwie w ucho. – Świetnie ci to wychodzi.
Lily posmutniała wtedy momentalnie, ale nie dała tego po sobie poznać.

Kiedy James obudził się w swoje urodziny stwierdził, że dormitorium jest puste i całkiem zwyczajne. Głośno pochwalił piękny dzień, ostentacyjnie zaznaczając swoją obecność. Zdezorientowany brakiem niespodzianki zaczął się szykować do wyjścia na zajęcia.  Był jednak pełen nadziei.
Zapinał zamek spodni, kiedy usłyszał poruszenie pod drzwiami. Uśmiechnął się sam do siebie.


Koczujący na schodach Syriusz capnął Lily, kiedy wracała ze śniadania.
- Wystraszyłeś mnie! – zasyczała oskarżycielsko.
Black nie przejmując się jej słowami wcisnął jej w dłonie paczuszkę.
- Idziesz natychmiast do Jamesa i mu to dajesz. Nie możecie wyjść jeszcze przez dwadzieścia minut z dormitorium – tłumaczył wprowadzając ją na piętra chłopaków.
- Za dziesięć minut zaczną się lekcje – zaoponowała, oddając mu tosty zawinięte w serwetki.
- Miałaś pomagać nam…
- Ale…
- Zrób to! – warknął, a potem uśmiechnął krzywo.
Lily popatrzyła na niego ze złością i zaciskając zęby, żeby już nic nie powiedzieć. Zapukała delikatnie w drzwi.
Weszła do dormitorium z najszczerszym uśmiechem na jaki ją było stać. Mruknęła jakieś powitanie. James zamiast odpowiedzieć po prostu pocałował ją czule, uśmiechając się.
- Mam cos dla ciebie.
Odebrał od niej małe zawiniątko z ciekawością. Lily ścisnęło się serce – myślał, że przyniosła mu prezent. Kiedy zobaczyła jego zawód była gotowa wszystko mu wyjaśnić. Zebrała się jednak w sobie tłumacząc, że Jamesa czeka wspaniała niespodzianka.
- Nie było cię dzisiaj na śniadaniu, więc przyniosłam trochę tostów – powiedziała, przysiadając na parapecie.
- Em, dzięki – bąknął smętnie patrząc się w tosty. Podszedł do dziewczyny i popatrzył na nią zbity z tropu.
- Lily?
- Tak?
- Ale ty wiesz co dzisiaj…?
- Poniedziałek. Szkoła, nauka. Musisz coś zjeść – znienacka wcisnęła mu kawałek Tosta w otwarte usta. Kiedy przeżuwał obrzuciła go spojrzeniem, przelotnie spoglądając na zegarek. – masz zamiar wyjść tak jak teraz? – Zmarszczyła krytycznie brwi.
- A co jest nie tak? – Rozłożył ręce.
- W takim wygniecionym? Ze mną tak nie wyjdziesz. Rozbieraj się. No już!

Ann zeskoczyła szybko ze schodów, wciskając przydługie włosy za uszy. Spieszyła się, nawet nie zauważyła Syriusza. Wpadli na siebie i Ann impulsywnie uwiesiła mu się na szyi.
- Ups! – pisnął teatralnie Syriusz. Ręce uniósł do góry i odsunął się na ile mógł. – Tak się chyba nie powinny zachowywać siostry.
- Siostry? – zapytała, utrzymując dystans.
- Och, tak, wiesz wspólna krew itd., itp.
- Syriusz,  odpuść.  Poza  tym  już  ci  mówiłam,  że  nie  jestem  twoją  siostrą – prychnęła, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Skoro nie wiesz kim dla siebie jesteśmy, bo najwyraźniej się gubisz w moim rozległym drzewie genealogicznym, to czemu nie pomyślałaś, żeby mnie poprosić w rozwiązaniu tej zagadki stulecia?
- Nie jesteś osobą, z którą lubię przebywać, zawsze prędzej czy później musisz się do mnie kleić.
Przez chwilę miał minę jakby wszystko zrozumiał. Potem zrobił krok, pokonując dzielącą ich odległość. Prawie stykali się nosami. Popatrzył w jej wspaniałe oczy o tej dziwnej kombinacji różnych kolorów brązu. Przełykając ślinę, podniósł dłoń ocierając się, niby to przypadkiem, o jej pierś, zerkając jednocześnie w dekolt. Ann zaczerpnęła sucho powietrza. Wierzchem dłoni pogładził ją spokojnie po policzku.
Dziewczyna wbrew sobie przymknęła powieki i wtuliła się w jego palce. Nie umiała się przed tym powstrzymać. Dobrze wiedziała jaką satysfakcję mu sprawia, ale jego dotyk rozlewał po jej ciele spokój, jakby wysysał z niej wszystkie troski. Tak bardzo pragnęła dawnego życia – nauki, nauki i plotek o głupotach. Niestety, teraz nie mogła się już wycofać, jest za późno, za wiele się dowiedziała.
Syriusz poczuł osobliwą chęć pogładzenia jej ust, które były przesuszone, z jedną wargą wydatniejszą od drugiej.
- Matka jednak by nas nie zaakceptowała, półkrwi czarownico – powiedział dokuczliwie, zamiast tego.
Czar chwili prysł.
Ann odepchnęła gwałtownie jego rękę i wyszła szybko z wieży. Świadomość, że są rodziną kiedyś ją zabije. Nie było to takie silne powiązanie, że nie mogli by być razem, ale mimo tego Ann opanowywało obrzydzenie na samą myśl, że mogłaby się z nim całować.

Remus zaciągnął się szpitalnym powietrzem, podpierając głowę na rękach. Siedział w Skrzydle Szpitalnym na niewygodnym taborecie i od godziny nie mógł wyjść. Słońce grało w jego jasnych włosach i podkreślało świeżą bliznę na karku. Nie miał pojęcia jak mógł ją sobie zrobić sam. Ale gdyby to był jego największy problem, byłby szczęśliwym człowiekiem.
Miał naprawdę popieprzone życie. Od dziecka jego życie było kłamstwem. Największe, które usłyszał padło z ust matki. Wszystko będzie dobrze, mówiła a potem zamykała chłopca samego w specjalnej piwnicy pod ich domem i rzucała zaklęcie wyciszające.
Remus nigdy się nie dowiedział, że matka przystawiała niewygodne krzesło pod okno z widokiem na rozdęty księżyc i płakała żarliwie, kołysząc się na boki. Wypatrywała kolejnego dnia, w którym mogłaby przytulić swojego synka.
Łzy zebrały mu się pod zamkniętymi powiekami, kiedy przypomniał mu się ten paniczny strach, że nikt po niego nie wróci.
- Remus…
Aż drgnął, kiedy poczuł delikatną, drobną dłoń, która dotknęła jego ramienia, a potem drugą. Obie lekko się zacisnęły. Poczuł ciepło osoby stojącej za nim.
- Remus, przepraszam…
Usłyszał cichutki, rozedrgany głosik, który zawibrował jeszcze przez chwilę w powietrzu. Na sekundę przed oczami pokazała mu się twarz matki, kiedy otwierała drzwi – mówiła to samo.
Odwrócił się gwałtownie na stołku i wtulił mocno w brzuch Dorcas i ciasno oplótł jej talię ramionami. Dziewczyna przez moment nie wiedziała co ma zrobić, ale kiedy usłyszała pociąganie nosem Lupina wezbrała w niej niesamowita radość pomieszana ze współczuciem. Przycisnęła go jeszcze mocniej do siebie.
- Pomogę ci – wydusiła, płacząc ze ściśniętym gardłem. – Zawsze będę tu na ciebie czekać, słyszysz? – Pocałowała go w czubek głowy i oparła tam potem czoło. Odetchnęła z ulgą, uśmiechając się przez łzy.
Tego Remus nigdy nie usłyszał od matki. I właśnie w tym momencie przestał się bać, że nikt po niego nie wróci.