piątek, 20 lipca 2012

14. część II: Zabawa trwa

Lily zaśmiała się perliście. Wpadła w ramiona Caradoca, po tym jak zakręcił nią mocno w tańcu aż zakręciło jej się w głowie. Świetnie prowadził w rytm piosenki wokalistki o pseudonimie Śmierciotula. Rudowłosa pierwszy raz bawiła się tak dobrze na przyjęciu u Slughorna. Z minuty na minutę miała coraz lepszy humor i wszystko wydawało jej się piękniejsze.
Niestety piosenka dobiegła końca a czarownica ogłosiła, że za pół godziny przerwy zaśpiewa swój największy przebój.
- Uwielbiam ten kawałek! – ucieszyła się Lily.
- Słyszę jej głoś pierwszy raz, ale wydaje się niezła. Tylko ten dziwny pseudonim…
- Wiesz, Caradoc, czytałam, że ona jest z Papui-Nowej Gwinei, a tam śmierciotul jest najwięcej.
- To stąd ten tropikalny wygląd.
- Podobno, kiedy była mała, zaatakowała ją śmierciotula. Akurat w to nie chce mi się wierzyć. – Evans machnęła ręką. Sięgnęła po dwie szklaneczki z tacy niesionej przez skrzata. Jedną podała Caradocowi, drugą zatrzymała o siebie. Stuknęła swoim szkłem w jego i upiła trochę miodu pitnego. Jak zwykle wyśmienity.
- Lily! Caradoc! – Rozległ się za nimi głos. – Moi kochani! – Horacy stanął za nimi z rozłożonymi rękami, łypnął na Evans i Dearborna i opadł na nich ciężko. Oboje jęknęli. Rudowłosa szybko namacała stoliczek i odstawiła szklankę.
- Panie profesorze – spróbowała zagadać. Spojrzała na zegarek i sama zdziwiła się jak szybko zleciał jej czas. – Jak można się tak załatwić w półtorej godziny?
- Lily, Lily – wymamrotał i zwrócił do niej głowę. –To moi podopieczni. Przynieśli mi wyborny trunek.
- Aha. Wiedzieli co robią – mruknęła, patrząc jak ślizgoni zabawiają się miedzy sobą. – Ma pan tylu interesujących gości. Kto to jest i czym się zajmuje? – Dała znak Caradocowi i w tym samym momencie zrzucili nauczyciela ze swoich barków w fotel.
Slughorn spojrzał przed siebie, chociaż nie mógł wiedzieć o kogo chodziło Evans, bo też nikogo nie wskazała.
- To jest Steven Pierre. Pracuje w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Steven! Steven, pozwól tutaj! – wydarł się pomimo kłopotów z mówieniem.
- Nie, nie, nie – próbowali go powstrzymać razem, ale Steven Pierre już podszedł. Był to dwudziestokilkuletni mężczyzna o brązowych włosach i był wysoki.
- Witam profesora. Jestem Steven. – Pocałował Lily w rękę, na co dygnęła lekko z błyskiem w oku. Potem wymienił uścisk dłoni z Caradociem. Wydawał się miły i kontaktowy.
- Pracujesz, znaczy pan pracuje w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów? – zapytała Lily.
- Może być na „ty”. Nie jestem aż tak stary. – Uśmiechnął się do speszonej dziewczyny. – Tak, pracuje tam. W lato skończyłem kurs na aurora.
- Ten chłopak daleko zajdzie! – zaprorokował profesor. Cieszył się, że ma kogoś w Kwaterze Głównej Aurorów.
- Tak, tak – przytaknęła Evans. – Interesuje mnie posada aurora.
- Lily, to niebezpieczne – wtrącił się Caradoc, który milczał od jakiegoś czasu. Jak nigdy.
- Niewinni ludzie umierają – zakwestionował Pierre.
- Mugole, nie mający się nawet jak bronić. – Evans spojrzała na chłopaka z przyganą.
- Właśnie! – Poparł dziewczynę Steven, zwracając na nią zaintrygowaną twarz. – Nie można tak tego sobie zostawiać. Nic z tym nie robić, chociażby nie próbować, to jak wydawać na to pozwolenie, dokładać do tego różdżkę!
- Dokładnie tak samo myślę!
Z dyskusją przenieśli się na kanapę. Lily tak ekscytowała się, że znalazła kogoś do rozmowy na ten ważny temat, aż dostała wypieków na twarzy. Wyciągnęła trochę informacji o karierze aurora. Niezadowolony z obrotu spraw Dearborn, wtrącał czasem coś od siebie żeby nie wyjść na mruka, ale głównie coś popijał. Slughorn zmył się niepostrzeżenie.
Za jakiś czas rudowłosa, skubiąc rąbek sukienki, wymamrotała:
- Jestem mugolakiem i czuje, że po Hogwarcie nie będzie za kolorowo. Zresztą już teraz bywa niewesoło.
- Ja czystej krwi też nie mam. Nie wiem czym się przejmować – odparł zaskoczony Auror. – Jesteś dobrą czarownicą?
- Tak mi się…
- Najlepszą – wtrącił gwałtownie Caradoc. Lily obdarzyła go wdzięcznym uśmiechem.
- Sama widzisz jak cię cenią.
- Steven, ale przecież w obecnych czasach…
- Nie, Lily – powiedział twardo. – Można się zawziąć i nie odpuszczać. Naprawdę miło, że ktoś ma jeszcze takie same poglądy jak ty, pomimo wieku. Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo w Kwaterze Aurorów, więc mówię do zobaczenia. – Wstał. – Cześć – rzucił do Dearborna, który nie pokwapił się nawet oderwać szklanki od ust.
Evans popatrzyła jak wchodzi w tłum i zaczepia go jakiś mężczyzna z oryginalnym nakryciem głowy.
- Słyszałeś co mówił? – zapytała a w jej głosie było słychać uznanie.
- Taa.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. Idziemy tańczyć? – Podskoczyła do góry.
- Już po twojej ulubionej piosence.
- To innych nie grają? – Uniosła sceptycznie brwi i zabrała z tacy dwa trunki. Spojrzała pytająco na blondyna machając w jego stronę szklanką. Nie mogąc się oprzeć jej wzrokowi Lily, podszedł do niej. Kiedy to zrobił, odstawiła szklanki na tacę przechodzącego skrzata i pociągnęła go w miejsce gdzie wszyscy tańczyli.
- Tak, tak, jestem podstępna, mój promyczku – powiedziała, przypominając, że mieli się dobrze bawić.
- Już myślałem, że chcesz mnie upić - przyznał z udawanym żalem.
- Och! – krzyknęła teatralnie. Przyłożyła rękę do ust jakby palnęła głupstwo. – Zapomniałam, że promyczek jest młodszy o rok. – Zachichotała.
- Kiedy przestaniesz mi to wypominać? – Wyglądał teraz jak urażone dziecko.
- Jak zatańczymy.
Lily poczuła jak ktoś nią szarpie i wydała z siebie pełen niezadowolenia pomruk. Przekręciła się na drugi bok, trzymając kurczowo pod szyją kołdrę. Ann jednak ściągnęła z niej pierzynę i zostawiła ją na podłodze, mając nadzieję, że to obudzi przyjaciółkę. Lily przycisnęła poduszkę do uszu, ale i ona została jej zabrana. Owinęła się prześcieradłem jak w kokon, chroniąc oczy przed ostrym światłem słonecznym, które jednak trochę ją rozbudziło.
- Że też zawsze to ja muszę was dobudzać. – McKartney rzuciła w Evans poduszką.
- To przestań! – krzyknęła Lily.
- Taa, jasne i spóźnisz się na zajęcia.
- I co by się stało? – Nic sobie nie robiąc włożyła poduchę pod głowę i skuliła się w kłębek.
Blondynka głośno przeklinając swój los, obudziła mało delikatnie Meadowes. Dziewczyna – jak co dzień – zaczęła jęczeć, że już naprawdę chcę przerwę świąteczną.
Rudowłosa siadła na łóżku, ciskając błyskawicę spod zmrużonych przed światłem powiek. Potarła skroń i odgarnęła spadające w oczy włosy. Na chwileczkę zatrzymała rękę na głowie, czując jak czaszka jej pulsuje. Wstała energicznie i natychmiast pożałowała.
- Aaauu.
- Powtórka z rozrywki – zaświergotała Dorcas.
- Ej! – zaperzyła się ruda. – Tym razem tyle nie wypiłam. To nogi.
- Nogi? – zapytały Ann i Dorcas jednocześnie.
- No, od tańczenia.
- Nikogo na tyle nie znasz ani lubisz, a poszłaś sama. Z tego co wiemy. – Brwi blondynki powędrowały wysoko.
- Caradoc tam był. – Szurając nogami podeszła do dzbanka i nalała sobie wody.
- Zaprosiłaś Dearborna?! – Szatynka wytrzeszczyła oczy. - I nic nie powiedziałaś!
- Wylewna się znalazła – warknęła. – Nikogo nie zapraszałam. Spotkaliśmy się po drodze, bo on też jest w Klubie Ślimaka. A jak już musicie wiedzieć to wspaniale prowadzi i świetnie się bawiłam. Nic wam więcej nie mogę powiedzieć, bo się spóźnimy.

Tup, tup, tup.
James siedział na ławce w szatni od quidditcha. Miał zaciętą minę i gapił się w jeden punkt, wystukując rytm stopą.
Tup, tup, tup.
Znowu nie zareagował na prośbę Dominica czy nie mogliby już zacząć treningu. Zignorował też jęki innych. Nie zamierzał się ugiąć. Było pół do dwudziestej i jego drużyna nie była w komplecie. A wszyscy czekali już pół godziny.
- Tup, tup, tup.
- Panie Kapitanie – zaczęła Luiza tym samym tonem co zwykle, kiedy chciała coś ugrać – im później zaczniemy tym gorzej. Co się stanie jeśli poćwiczymy bez jednego ścigającego?
- Drużyna powinna być jak jeden organizm. Tak samo myśleć, to samo robić i nie kolidować sobie. Nie będę prowadził treningu bez jednego członka – odpowiedział tonem ucinającym dyskusję.
Zapanowała irytująca cisza, w której dało się wyczuć oskarżenia. Ściągnął ich tutaj w mróz i padający śnieg a teraz kazał stał i czekać bez sensu. Anthony gryzł się sam ze sobą czy się odezwać. W końcu się przemógł.
- James, on nie przyjdzie. – I przełknął ślinę.
- Słucham? – Potter w końcu podniósł wzrok.
- No… Caradoc. Mówił, że to ważne i nie będzie mógł…
- Jest w szpitalu? Coś z nim nie tak? Ma szlaban? Nie? Więc...?
Jacobson spuścił głowę, wzdychając ciężko. Każdy patrzył na niego z oczekiwaniem. W końcu wydusił z siebie prawdę, czując się z tym jak świnia.
- Ma korepetycje.
- We wtorki i czwartki, wiem. Specjalnie nie robię wtedy treningów. Jest środa. – Prychnął.
- Tylko, że… ech,. Tylko, że wczoraj było przyjęcie u Slughorna i Lily Evans przełożyła te korki na dziś i on tam poszedł! – Cisnął trzymaną pałkę o ziemię i zaklął.
W Jamesie aż się zagotowało. Tego naprawdę dużo za dużo.
- James, gdzie idziesz? A trening?! – krzyknęła Luiza, kiedy wstał, przepchnął się do wyjścia i zniknął. – Głupek.
Właściwie nie bardzo wiedział, kiedy wpadł do swojego dormitorium zamroczony chorą wizją swojej wyobraźni. Przekopał pół sypialni. Syriusz wymienił spojrzenie z Remusem. Przypatrywał się niewzruszony jak jego przyjaciel wczołguje się pod łóżko, zaciekawiony jedynie tym dlaczego tak głęboko oddycha. Potter wyrżnął się w głowę o belkę łóżka, Syriusz tylko się zaśmiał. Szukający spojrzał na niego wściekle. Odrzucił pismo o quidditchu i ruszył na niego. Odrzucił blackową kołdrę i poduszkę.
- Ej, ej, ej! – Syriusz został zrzucony z własnego łóżka przez Pottera, który odwrócił się za chwilę z mało inteligentnym okrzykiem „Acha!”, trzymając w górze pergamin. Warknął odpowiednie zdanie i wlepił oczy w lochy i okolice. Po paru minutach poczuł, że ktoś siada koło niego.
- Kogo szukamy? – spytał Remus.
- Evans. Muszę znaleźć Evans.
Lupin bez komentarza zaczął szukać Lily. Kilka osób wciąż chodziło po szkole i nie było to łatwe. Black rzucił wzrokiem na mapę z góry.
- Nie trzeba jej szukać. Chodźmy do Wspólnego…
- Nie znasz sprawy, Łapo, to się nie udzielaj – warknął na niego.
- Nie, James. Syriusz dobrze mówi. Spójrz. – Remus wskazał korytarz prowadzący do Wieży Gryffindoru gdzie były kropki Lily Evans i Caradoc Dearborn.
Ohydne łapsko ścisnęło wnętrzności Pottera. Wyszedł szybkim krokiem. Po drodze zdeptał Mapę, która spadła mu z kolan. Zbiegł szybciutko po schodach i dopiero na dole ryknął.
- Evans! – Miał jedynie nadzieję, że głos nie trząsł mu się od złości.
Dziewczyna urwała śmiech i podążyła wzrokiem za głosem. Właśnie przeszła przez portret i dziwiła się, że ktoś ją zauważył. Postawa Pottera, jego mina, płonące dziko oczy i ściągnięte gniewnie brwi spowodowały, że niemrawo przełknęła ślinę. Spojrzała z ukosa na Caradoca. Ze zdziwieniem odkryła, że jest on jakiś nieswój. Wzięła to za przejaw niechęci do Pottera i wywróciła oczami, kręcąc głową. Ruszyła szybciej.
- Co się stało, James? Czemu krzyczysz?
- Zależy ci na Gryfindorze? – Jego spokojny ton kłócił przeczył temu, co się działo w środku.
- O co ci chodzi? – Uśmiechnęła się, nauczona doświadczeniem, że taki gest potrafi zdziałać cuda.
- Burzysz się za każdym razem, kiedy tracimy punkty, za każdy szlaban się obrażasz, ale myślałem, że czerpiesz satysfakcję pod koniec roku przy tym jak Gryffindor otrzymuje Puchar Domów. Przeważnie dzięki wygranym meczom. – To „my”, to zapewne Huncwoci. Skrzyżował ręce, patrząc na nią z góry.
Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć zbombardowana salwą słów, które nic nie wyjaśniły.
- Oczywiście, że mnie to cieszy. – Zaśmiała się zgarniając zza siebie Caradoca i kładąc dłoń na ramieniu Pottera, który zrobił krok w bok, więc cofnęła rękę. – Co? – zapytała głęboko wzdychając.
- Dlaczego to uniemożliwiasz? – spytał z wyrzutem, zapominając o graniu spokojnego.
- Co uniemożliwiam?! – Zaraz dostanie szału!
- Treningi, słońce – powiedział zupełnie lekko i uśmiechnął się pod nosem.
- Słuchaj. – Stanęła tuż przed nim, zadzierając głowę, by patrzeć mu w oczy. – Nic nie wiem o twoich treningach, a już tym bardziej ci w nich nie przeszkadzam. – Rzuciła mu wyzywające spojrzenie i minęła go.
- Ależ tak. – Patrzył na ścigającego i niedobrze mu się robiło od jego nietęgiej miny. Jego dłoń powędrowała do włosów, w których zrobił bałagan.
- Jak?! – Zawróciła na pięcie. Poczuła jak krew zalewa jej policzki.
- Zabierając mi ścigającego. – Wcale na nią nie spojrzał.
Lily otworzyła szeroko oczy. Och! Czy Caradoc nie napomknął kiedyś, że jest teraz rozdarty między quidditchem a eliksirami? W końcu przełożyła korepetycje na dziś. Ale to była jego decyzja! No a ten strój Pottera… Nie mogła się od razu domyślić? Odwróciła się do blondyna.
- Boże, naprawdę? - Jęknęła do niego.
- Lily, zapomniałem – wymamrotał.
- Zapomniał. Dobre sobie! – Zaszydził James. – Jeszcze wczoraj o tym przypominałem. – Prychnął.
- Zapisałeś sobie nazwę eliksiru? – Rudowłosa zwróciła się do Caradoca całkowicie ignorując Pottera.
- Co? – zdziwił się.
- Skoro masz taką słabą pamięć. Jakim cudem zapamiętałeś nazwę? Podałam ci ją przedwczoraj. Ach, rozumiem. Wróciłeś i wszystko sobie zapisałeś. Na litość boską, zapomniałeś o quidditchu, który jest twoją pasją, a pamiętałeś o znienawidzonych eliksirach!
Już nie.
- Jesteś głupia, Lily? – James stanął z boku, jakby pomiędzy nimi. – Chłopak poświęcił quidditch, żeby spędzić z tobą trochę czasu.
- Zamknij się! Co ty możesz o tym wiedzieć? – wykrzyknął Caradoc.
„Nie wiem czy sam bym tak nie postąpił”, pomyślał James.
- Nie wtrącaj się – burknęła zielonooka. – Nic mnie nie obchodzi to twoje idiotyczne latanie na miotłach, Potter!
- A mnie, twoje głupie mazidła, Evans!
- Twierdzisz, że jestem głupia? – Zmrużyła wściekle oczy.
- A ty, że jestem idiotą?
- Zawsze. – Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Lily dostrzegła jak błyska czekolada w oczach Pottera. Zrobiła słodką minkę, uśmiechając się prawym kącikiem ust. Strzepnęła coś chłopakowi z szaty udawanym gestem, a kiedy podniosła wzrok z zaciętości na przystojnej twarzy, której się teraz przypatrywała, nic nie pozostało. Wystawiła na bok koniuszek języka, przygryzając go kokieteryjnie. Caradoc, stojący z boku z naburmuszoną miną, nie mógł się przemóc, żeby przestać patrzeć. Plotkary szturchały się w boki a reszta Huncwotów miała nieco ogłupiałe miny.
Potter nachylił się niepewnie, obserwując reakcję dziewczyny. Uniosła się odrobinę na palcach, bawiąc zawieszką przy łańcuszku. Minę miała wyraźnie oczarowaną, a w oczach iskierki. Poczuła jak dotyka jej podbródka, przyciągając ją do siebie. To była ta odległość, kiedy czuła ciepło jego ciała. Lily zachichotała. James wziął to za reakcję typową dla płci przeciwnej, ale przerodziła się ona w duszony śmiech. Evans przyciskała do ust dłoń, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Pomogła sobie bardziej i zamknęła oczy. Wzięła kilka naprawdę głębokich wdechów, stwierdziła, że ochłonęła i podniosła powieki, ówcześnie cofając się o krok.
- No i mam kolejny dowód.
- Nie masz serca i jesteś wariatką, Evans – rzekł chłodno, urażony.
- Nie ośmieszaj się. Raz jeszcze – poradziła. – Bądź świadom jutrzejszego szlabanu o dwudziestej w starej klasie eliksirów. – Potem dumnie uniosła głowę i odeszła w stronę swojego dormitorium, wpisując w jutrzejszy plan wizytę u McGonagall.

1 komentarz:

  1. Dlaczego oni si kłócą?!Lubię Jamesa i nienawidze Caradoca.

    OdpowiedzUsuń