Gdzie te czasy, gdy rozdziały miały 18 stron a4? :c
Specjalne podziękowanie dla J (Joy, prawda?), która na początku listopada kopnęła mnie w dupę jednym komentarzem i oto mamy rozdział
- Więc jak ona się trzyma?
- Emm… - James zmarszczył czoło i stanął w połowie
kroku na środku salonu. Spojrzał na Syriusza jakby miał mu właśnie rzucić ostrą
uwagę, ale zmarszczył czoło i znów zaczął się rozglądać. Black
siedział leniwie i trochę osowiale na kanapie. Bawił się ulubionym zniczem
Jamesa i wbrew jego oczekiwaniom, Potter nie miał nic przeciwko.
- Zadałem pytanie. – Po chwili, gdy nie doczekał się
żadnej odpowiedzi, przekręcił oczami. – Czego szukasz? – zapytał z nutą
poirytowania w głosie.
- Moich okularów! - James wyrzucił ręce w górę i
spojrzał bezradnie, niemal błagająco na Blacka.
- Na twojej głowie, geniuszu? – Odłożył znicz na
stolik do kawy. – Czym się denerwujesz? – zapytał, patrząc jak James szarpie
swój granatowy krawat.
- Co się głupio pytasz? – sarknął.
- Jestem pewien, że mugolski pogrzeb nie różni się
bardzo od naszego – powiedział Black, podchodząc do przyjaciela i kładąc mu
rękę na ramieniu. Potter zmarszczył brwi. – Wiesz, bez naszych bajerów i
machania różdżkami…
Potter strząsnął z siebie jego rękę.
- Akurat mało interesuje mnie czym różni się przebieg
pogrzebu! – Rzucił mu wściekłe spojrzenie. – Chodzi o Lily… Martwię się o nią.
Syriusz nic nie odpowiedział, jedynie podrapał się po
skroni.
- Jakoś sobie z tym poradzi, kochanie. – Dorea
pojawiła się w hollu. Była ubrana elegancko i niespokojnie ściskała swoją
torebkę. – Na pewno nie idziesz z nami, Syriuszu? – spytała, dając mu ostatnią
szansę.
- Na pewno. Nie będę robił sztucznego tłumu.
James pokręcił głową. Wychodząc pospiesznie i obijając
się ramieniem z Syriuszem, trzasnął drzwiami. Dorea westchnęła boleśnie.
- Szybko ci tego nie wybaczy – stwierdziła, patrząc
Syriuszowi w oczy, który uśmiechnął się pewnie.
- Wybaczy. Jestem jego najlepszym przyjacielem.
- Który postanowił go nie wesprzeć w czymś trudnym.
Uśmiech na twarzy Blacka przygasł i zastąpiło go
zmieszanie, znudzenie i zdenerwowanie.
- To nie jest ciężkie dla niego tylko dla Evans. Ona i
tak mnie nie znosi. Po co mam tam być?
Rysy Dorei złagodniały. Westchnęła ciężko, gdy kładła
mu rękę na policzku. Syriusz zmarszczył czoło, jednocześnie bezwiednie wtulając
się w dłoń. Po tylu latach matczynej miłości, którą podarowywała mu pani Potter
wciąż spinał się przy takich gestach.
- James też to przeżywa na swój sposób – powiedziała
łagodnie. - Mam przeczucie, że przypomina mu się czas, kiedy odszedł jego ojciec.
Zresztą tak samo jak i mnie – dodała cicho i zabrała dłoń. – Poza tym myślę, że
byłoby miło, gdybyś zaakceptował Lily nie jako tylko dziewczynę Jamesa, ale
jako część rodziny.
- Co go obchodzi co myślę o Evans? – rzucił, uciekając
wzrokiem. Może i Dorea miała rację.
- Obchodzi i to dużo. – Roześmiała się. – Przekażę
Lily pozdrowienia od ciebie – dodała, wychodząc.
James rzucił niedogaszonego papierosa w klomb, gdy
usłyszał otwierające się drzwi. Matka rzuciła mu jedynie spojrzenie, ale
zdecydowała się nie komentować.
- Co ci tak długo zeszło? – zapytał, gdy byli w
połowie drogi do furtki.
- Musiałam powiedzieć coś Syriuszowi.
- Mamo, nie chciałem, żebyś go namawiała, żeby z nami
szedł – powiedział urażony.
- Kto kogo namawiał? Zapewniłam go tyko, że może
zostać u nas tak długo jak chce. –
Uśmiechnęła się słodko, przywołując Błędnego Rycerza. – No co? – zapytała,
wsiadając. – Brakuje mi czasem drugiego synka.
James przekręcił oczami. Uwielbiał to, że mama uważała
Syriusza za rodzinę i traktowała go na równi ze swoim prawdziwym synem, ale
czasami było to takie ckliwe.
- Powinniśmy być już na cmentarzu – rzucił, płacąc i
podając adres. Autobus ruszył nim zdążył usiąść. Wylądował na tyłku, uderzając
głową o krzesło. Pani Potter zawczasu znalazła miejsce i wyciągała ręce do syna,
by pomóc mu wstać.
- Na Merlina, Frank! – krzyknęła oburzona do kierowcy.
– Jak chcesz zabić mi dziecko, mógłbyś zrobić to delikatniej!
- Już dobrze, mamo – zapewnił, bo gwiazdki zaczynały
mu znikać sprzed oczu. Dorea sięgnęła po jego głowę i zaczęła ją oglądać
wprawnym okiem.
- Chciałem tylko, żebyście byli na czas – zawołał
Frank, jadąc po chodniku. – Pewno jedziecie na ten pogrzeb, co? – zagadnął.
Dorea rzuciła zaniepokojone spojrzenie na syna, gdy odepchnął jej rękę i
zacisnął szczęki. – O niczym innym dzisiaj nie mówili na Pokątnej. Podobno za
śmiercią rodziców tej młodej stoi Sami-Wiecie-Kto…
- …to nie był on.
- Biedactwo, pewnie teraz zaczai się na nią. Jak
Sami-Wiecie-Kto się na kogoś uweźmie to można na nim już postawić krzyżyk.
- To nie był Voldemort! – krzyknął James.
Kilku pozostałych pasażerów pisnęło, a następnie
wszyscy bez wyjątku przejechali na swoich krzesłach przez całą długość
autobusu, gdy Frank wdepnął gwałtownie hamulec.
- Lepiej zajmij się prowadzeniem, a nie pierdoli…
- James! – upomniała go Dorea, podnosząc się z podłogi
i prostując spódnicę.
- Jesteśmy na miejscu – wydukał Frank, patrząc na
Jamesa oczami wielkimi jak spodki.
- O, świetnie. – Potter rzucił mu sztuczny uśmiech i
pomógł wysiąść matce. Gdy zamykali drzwi usłyszeli jeden skrzeczący głos.
- Frank, ty głupi gumochłonie. Nie wiesz, że młody
Potter i ta mała są parą?
- Ugh, wredna Violet – burknęła pani Potter, kręcąc
głową. – Nadrzędna plotkara. Gdyby połowa plotek nie wyszła od niej, sama
rzuciłaby na siebie Cruciatusa.
- Mamo, proszę cię, pospieszmy się. Chcę znaleźć Lily
nim wszystko się zacznie – powiedział, przyspieszając. – I nie mów nic przy
niej. Nie chcę, żeby wiedziała, że jest na językach.
Dorea pokiwała głową i zaczęła truchtać za swoim
synem. Szybko ich oczom ukazało się spore skupisko ludzi. Na pierwszy rzut oka
wszystko wydawało się w porządku. Cóż, normalne, Pogrzeby nie są w porządku.
- Mamo, co oni tu robią? – zapytał szeptem, skinając
komuś głową. Wreszcie dotarło do niego skąd zna niektóre twarze. Dorea nie
odpowiedziała. Wyglądała na równie zdziwioną. – O co chodzi? Naliczyłem z
pięciu aurorów z Ministerstwa. Czy oni naprawdę myślą, że Vol…?!
- Cii! – Dorea starała się szybko go uspokoić. – Idź i
znajdź Lily, a ja postaram się czegoś dowiedzieć, dobrze? Przy wejściu chyba
widziałam Erica. Może powie mi coś ze względu na byłą przyjaźń z twoim tatą. No
idź. – Wskazała za niego głową i klepiąc go krzepiąco w ramię poszła znaleźć
Erica.
James odetchnął głęboko i odwrócił się. Z tłumu
wyróżniały się dwie rude głowy. Z każdym krokiem, gdy dostrzegał więcej
szczegółów w wyglądzie Lily, łamało mu się serce. Wyglądała tak wątle i
mizernie, że bał się, że większy powiew wiatru mu ją zabierze. Pierwsza
zauważyła go Jenny. Ona też nie wyglądała dobrze, ale dzielnie obejmowała swoją
chrześnicę. Uśmiechnęła się do niego blado. Bardziej z ulgą niż radością. Przyspieszył,
nie zauważając, że ktoś przepycha się z boku. Zderzył się z tą osobą i chciał
rzucić jakieś przeprosiny i iść dalej, ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na
twarz by się zatrzymać.
- Edna Flowen, dobrze panią widzieć. – Wymusił
uśmiech. Nie zapomina się takiej trójkątnej twarzy, bystrych oczu i szramy,
która zaczyna się za uchem i kończy gdzieś pod kołnierzykiem szat. Całe
szczęście dzisiaj była ubrana w miarę normalnie, po mugolsku.
- Nie mogę się zgodzić ze względu na okoliczności –
powiedziała sztywno, bujając się na piętach i ściskając razem dłonie. Potter
domyślił się, że w rękawie pewnie trzymała różdżkę.
- Miałem jedynie nadzieję dowiedzieć się o co chodzi w
tym cyrku.
- To nie cyrk, tylko pogrzeb – powiedziała, unosząc
jedna brew.
- Wiem to aż za dobrze – odgryzł się, tracąc uprzejma
minę. Myślał, że uda mu się coś wyciągnąć od jedynej czarownicy, która była dla
niego miła na kolacjach wydawanych przez jego ojca dla podwładnych mu aurorów.
Cóż, widocznie sympatię miała jedynie dla małego dziecka, jakim wtedy był.
Edna westchnęła. Wyglądała jakby toczyła ze sobą
wewnętrzną walkę. W końcu pokręciła głową.
- Nie powinno was tu być. Ciebie i Dorei. Może być
niebezpiecznie.
- Więc dlaczego nie weźmie pani swoich i się stąd nie
zabierzecie?
- Próbujemy tylko chronić…
- Przed czym? – wtrącił się trochę za głośno i ludzie
spojrzeli się na nich z dezaprobatą. Przysunął się do Edny i starał nie
podnieść głosu. – Przed psalmami, przemową o Evansach czy może pilnujecie, żeby
nikt nie zakuł się kolcem z wieńca?
- Sam-Wiesz-Kto może…
- To nie był Voldemort! – wysyczał przez zaciśnięte
zęby.
Edna odsunęła się jakby napluł jej w twarz. Przymknęła
na chwilę oczy.
- James – powiedziała drżącym głosem.
- Niesamowite. Najlepsi aurorzy Ministerstwa boją się
imienia wariata z przerośniętym ego. – Parsknął i popatrzył na nią z
politowaniem. Gdy minął ją, usłyszał jej cichy głos.
- Och, James, narobisz sobie kłopotów.
Niech przyjdą, pomyślał, idąc prosto do Lily. Wtuliła się w niego,
gdy tylko znalazł się w zasięgu jej rąk. Poczuł jak mocno zacisnęła mu drżące
palce na plecach. Pocałował ją w czubek głowy i uspokajająco pogłaskał po
plecach. Spojrzał w oczy Jenny a ona w jego. Po chwili pokiwała głową i
odwróciła się do Petunii, która taksowała Jamesa od stóp do głów z grymasem.
Potter miał ochotę pokazać jej język.
- Dobrze, że jesteś – powiedziała Lily. Głos miała
zachrypnięty i zbolały. Spojrzała na Jamesa. Oczy miała czerwone i opuchnięte.
- Chciałem przyjść wcześniej – Przypomniał jej,
delikatnie ścierając ślad łzy na policzku.
- Nie, nie. – Odsunęła się trochę. – Petunia… robiła
sceny i… - Głos jej się załamał, a dolna warga zadrżała. Spuściła wzrok.
- Ale już jestem tu dla ciebie, pamiętaj. – Musiał jej
to przypomnieć.
- Wiem, jesteś kochany. – Pociągnęła nosem i odważyła
się znów na niego spojrzeć. – Pójdziesz ze mną?
Nie musiała mówić gdzie, kiedy i po co. James
zrozumiał. Prosiła go, żeby szedł razem z nią za trumnami. To było wyróżnienie.
Na pogrzebach zawsze szli w pewnym szyku i zawsze na początku byli najbliżsi z
małżonkami i dziećmi. Tylko nie miał się z tego jak cieszyć.
- Oczywiście, Lil.
W oczach Lily zebrały się łzy. Pewnie rozpłakałaby
się, gdyby nie Jenny, która położyła jej dłonie na ramionach. To był znak, że
wszystko się zaczyna.
James nadstawił Lily ramię, które przyjęła. Jenny
wśliznęła się z drugiej strony chrześnicy i zrobiła to samo. Wtedy dotarło do
Jamesa, że nie jest tu ona jedynie ze względu na Lily; Jenny straciła siostrę.
I miała prawo być w takim samym stopniu przygnębiona, ale trzymała się, by
wspierać chrześnicę. Potter poczuł jeszcze większą sympatię do Jenny, która i
tak nie była mała. Natomiast Petunia działała mu na nerwy niesamowicie. Przed,
ani w trakcie ceremonii nie okazała siostrze ani odrobinę wparcia. W dodatku,
gdy rzucała na nią spojrzenie, Lily opuszczała głowę i kurczyła się w sobie. Zadziwiająco,
Petunia uroniła kilka łez, starając się wtulić w swojego dziwnego męża, który
nieporadnie klepał ją po chudym ramieniu.
Petunia, jako starsza z córek, musiała wygłosić
przemowę. Słabo przebierając nogami i ocierając oczy chusteczką, wyszła na środek. James nie mógł wyzbyć się
wrażenia, że dobrze gra i się popisuje. Zanim coś powiedziała zebrała
chrapliwie powietrze w płuca. Jej przemowa nie rzuciła nawet promyka światła z
życia Mary i Marka Evansów na zebranych. Przeciwnie – jeszcze bardziej
wszystkich przygnębiła. Jeśli mugole mają swój odpowiednik dementora na pewno
nazywa się on Petunia Dursley. Mimo wszystko Lily była w nią wpatrzona jak w
obrazek i posłała jej krzepiący uśmiech. Petunia jedynie uniosła dumnie głowę z
wyższością i zignorowała ją.
Najgorszy okazał się moment samego pochówku, zawsze
tak jest. Lily i Jenny przytuliły się wtedy mocno i skupiły na sobie. James nie
miał nic przeciwko. Był tam i czekał. Jeśli Lily będzie chciała znaleźć w nim
oparcie i pocieszenie jest tam dla niej. Był w stanie zrozumieć przez co
właśnie przechodzi, bo też to przeżywał. Z tym, że on stracił jednego rodzica.
W tym momencie w tłumie ludzi zobaczył twarz Doreii. Uśmiechnęła się do swojego
syna. Z jej twarzy biło ciepło i duma, ale nie był pewny. Może odległość była
myląca. Nieznacznie wskazała głową za siebie w prawą stronę.
Daleko stał Syriusz. Miał na sobie zwykłe dżinsy i
swoją skórzaną kurtkę. Można by pomyśleć, że nie ma w nim nic co wskazywałoby,
że ma w sobie szacunek do zachodzącego wydarzenia. Jednak James znał go na
tyle, by móc śmiało powiedzieć, że na więcej go nie stać.
Po zakończeniu Lily znów wtuliła się w niego.
- Proszę, pojedź z nami do domu – powiedziała słabo,
gdy dotarło do niej, że James wróci do siebie.
- Dobrze – zapewnił, a Evans odetchnęła z ulgą.
Petunia ze swoim mężem minęła ich z wrednym wyrazem twarzy. Potter wiedział, że
nawet gdyby chciał złożyć jej kondolencje minęło by się to z celem.
- Kochanie… - Dorea podeszła do Lily i uścisnęła
serdecznie jej dłoń. – Nic nie mów. Ja też nie będę. Pani musi być siostrą
Lily? – zwróciła się do Jenny.
- Nie, mamo. To jej matka chrzestna, Jenny – wtrącił
się.
- Och. – Pani Potter wydawała się zaskoczona, co nie
było dziwne, bo Jenny zachowywała się bardziej jak siostra niż Petunia. –
Dorea, jestem mamą Jamesa.
- Dziękuję – powiedziała Jenny, przełykając wielką
gulę, jaka utworzyła się jej w gardle. – Za to, że wychowała pani Jamesa na
takiego mężczyznę jakim jest.
- Och, dziękuję. – Pani Potter wydała się poruszona. –
Bardzo mi przykro – powiedziała, patrząc szczerze w oczy Jenny.
Jenny pokiwała głową i odeszła w stronę swojego samochodu.
- Jedziesz z Lily, James?
- Tak. Wysłałabyś do niej moją sowę?
- Dobrze. Lily, Syriusz przesyła kondolencje. Był, ale
powiedział, że nie chce cię nachodzić.
James przekręcił oczami, mimo że nie umiał być już zły
na Blacka.
- Och. – Lily wydawała się zaskoczona. - Powie mu pani, że dziękuję?
- Oczywiście. Będę już szła. Jesteś u nas mile
widziana – zapewniła i ucałowała Lily w policzek, po czym odeszła.
James położył Lily rękę na plecach, delikatnie
popychając ją w stronę samochodu Jenny. Evans odwróciła głowę i spojrzała w
miejsce, gdzie pochowani zostali jej rodzice.
- Chcesz zostać z nimi sama na chwilę?
Lily pokręciła powoli głową. Oparła czoło o jego ramię
i po chwili wydawała się w miarę zebrana w sobie.
- Jedziemy – zadecydowała.
Gdy Jenny, Lily i James przyjechali do domu Evansów
wydawało się, że wszyscy już tam są. Pierwsze co rzuciło się Jamesowi w oczy to
Vernon, który wrzucał w siebie ciasto. Petunia niemal przybiegła z kuchni, żeby
dołożyć jeszcze słodkości. Stanęła jak wryta, gdy zobaczyła Pottera. Zamrugała
kilka razy po czym przecisnęła się obok niego w taki sposób, żeby go nie
dotknąć. Jenny odnalazła się szybko z jakimś wujkiem i zaczęli rozmowę, zapewne
wspominając Mary.
Evans poprosiła Jamesa, by na nią zaczekał. Pognała za
Petunią, która znów zniknęła w kuchni. Kierowany złym przeczuciem zajął miejsce
jak najbliżej kuchni, żeby móc wszystko słyszeć.
- Daj, pomogę ci – powiedziała Lily.
- Nie ma w czym. Wszystko już sama zrobiłam – rzuciła
sucho Petunia.
Nastąpiła chwila ciszy.
- To co mam zrobić?
- Idź i zabierz stąd swojego chłopaka-dziwaka zanim
pozamienia mi zastawę w jakieś myszy.
Och, jaką Potter miał teraz ochotę by to zrobić.
- Tuniu, mogłabyś chociaż trochę odpuścić, szczególnie
w taki dzień.
- No właśnie! W taki dzień! – zasyczała Petunia. – A
ty sprowadzasz na pogrzeb podobnych sobie w dodatku, gdy…
- Gdy co? No powiedz. – Głos Lily był taki smutny, że
James miał ochotę wejść tam w tym momencie i wszystko przerwać.
- Gdy to wszystko twoja wina – oznajmiła lodowato.
- Petunia! – zagrzmiała Jenny, pojawiając się znikąd w
kuchni. Ręce miałą oparte na biodach a twarz czerwoną. Cała rodzina ucichła i
spojrzała na nią. Petunia stała otwierając i zamykając usta jak ryba wyjęta z
wody. – Jak ci nie wstyd?
- Mnie?! – pisnęła. W jej oczach momentalnie
zabłysnęły łzy. – Vernon, idziemy! – krzyknęła, opuszczając kuchnię.
Lily odwróciła się od wszystkich i ukryła twarz w
dłoniach. Potter natychmiast poderwał się z fotela i objął ją.
Przez chwilę panowała niezręczna cisza.
- Cóż, chyba lepiej będzie jak już sobie pójdziemy –
zadecydowała starsza ciotka o siwych włosach i lasce.
- Dziękuję – powiedziała Jenny, przytomniejąc. Nie
tylko za zrozumienie, ale także za wybawienie jej z sytuacji, gdzie musiała by wyprosić gości. Pożegnała wszystkich, przyjęła zapewnienia, że na każdego
mogą liczyć i zajęła się w ciszy sprzątaniem.
- Chcesz coś zjeść, Lil? – zapytał troskliwie James,
gdy Evans trochę się uspokoiła. Pokręciła głową. – W takim razie połóżmy cię. –
Założył sobie jej ręce na szyję po czym złapał pod kolanami. Lily była zbyt
zmęczona, zmartwiona albo po prostu jej to nie przeszkadzało i dała się unieść
bez marudzenia. W drodze na górę natknęli się na Jenny. Popatrzyła na Jamesa z
takim ciepłem i wdzięcznością, że zrobiło mu się głupio.
Lily była taka leciutka, miał wrażenie, że bardziej
niż zwykle. Położył ją delikatnie w jej łóżku. Przyklęknął na podłodze i
założył jej włosy za ucho. Złapała go za rękę i przytuliła się do jego dłoni,
rozpływając się w dotyku. Głaskał jej policzek kciukiem a oddech miała coraz
płytszy. Po kilku minutach chciał ją przykryć, bo myślał, że śpi, ale szybko
otworzyła oczy, gdy się poruszył. Nigdy te śliczne migdałowe oczy nie patrzyły
na niego tak pusto.
- Czuję się jakby ktoś zabrał mi kawałek serca. I tym
kimś jest moja własna siostra – wyznała cicho, bez emocji, jakby stwierdzała
nudny fakt.
- Och, Lil. – Szybko złapał jej dłonie, całując ich
wnętrze, bo nie miał pojęcia co może powiedzieć. Jednak to był tylko słodki
gest, nic więcej. Chciałby móc zrobić więcej.
- Możesz zostać? – zapytała z nadzieją.
- Mogę, Lil, mogę. – Westchnął ciężko. Poczuł, że oczy
mu wilgotnieją i zrobiło mu się strasznie głupio.
- Dlaczego z tobą wszystko jest łatwiejsze? – zapytała
nieobecnie i James parsknął nerwowym śmiechem. Przesunęła leniwie palcami za
jego uchem i przyciągnęła go do siebie, przytulając mocno.
- Dziękuję, że jesteś przy mnie – wyszeptała mu do
ucha, zaciskając oczy i modląc się, żeby wszystko okazało się koszmarem.
- Mówiłam ci, żebyś nie przychodził – burknęła Ann,
równocześnie wyczuwając w sercu pewnie ciepło. Wyminęła Blacka, poprawiając
włosy i idąc dalej jakby go nie spotkała. Pokątna nie była bardzo zatłoczona w
obecnych czasach. Większość czarodziejów wychodziła z ciemnych zakątków i nie
wyglądali na przyjaznych. Prawdopodobieństwo, że byli śmierciożercami było
ogromne i najgorsze było to, że nikt nie miał na to wpływu. Pogoda też nie była
najpiękniejsza. Mimo wszystko dzisiejszy dzień dla Ann malował się w kolorowych
barwach. Właśnie szła spotkać się ze swoim tatą. Pierwszy raz w życiu.
Uśmiechnęła się szeroko.
- Jakby to coś kiedyś dało. – Black przypomniał o
swojej obecności. Uśmiech na twarzy Ann nieco przygasł i pojawiła się irytacja.
- Nie możesz sobie po prostu odpuścić?
- Nie. – Uśmiechnął się zabójczo.
- Syriusz, przecież cię o to nie prosiłam.
- Wtedy na pewno by mnie tu nie było.
- Więc wystarczyło cię poprosić a nie męczyłbyś mnie w
tej chwili? – zapytała, unosząc brwi.
- Prawdopodobnie – rzucił i posłał jej kolejny
uśmiech.
Ann pokręciła głową. Przez chwilę szli w ciszy.
- Wiesz, że ze mną nie pójdziesz. – Była już blisko
lodziarni Floriana Fortescue i czuła naglącą potrzebę, by po prostu wrócił skąd
przyszedł. – Bo niby jako kto? – wymsknęło jej się.
- Wierząc w twoje słowa, a wierzę, naprawdę! – Położył
rękę na sercu. – Jesteśmy rodziną. Też chcę poszerzyć moje znajomości rodzinne.
Ann zmrużyła oczy.
- Każesz mi żałować, że byłam szczera. – Powiedziała zirytowana, poprawiając torebkę
na ramieniu. – Idź już, naprawdę – powiedziała błagalnie. – Proszę.
Syriusz zmierzył ją poważnie wzrokiem, marszcząc brwi.
- A obiecasz, że wpadniesz do mnie jutro?
- Nie będę się z tobą dochodzić… - Już się odwracała w
stronę lodziarni, ale złapał ją za nadgarstek. Spojrzała na ich ręce i uniosła
oczy na Syriusza. Nie wyglądał na typowego Syriusza Blacka z Hogwartu, było w
nim coś innego. Może nie było w nim tej szczeniackiej buty. A przynajmniej nie
aż tyle.
- Wpadniesz? – zapytał a głos miał cichy, można by
pomyśleć, że strapiony i proszący.
- Po co? – zapytała nieco wycofana, wciąż czując, że
nie stoi tu z Blackiem jakiego znała.
Puścił jej nadgarstek. Wyprostował się i oglądając z
niechceniem po Pokątnej, rzucił swobodnie:
- Bo inaczej nie pójdę. – Uśmiechnął się denerwująco.
Ann patrzyła na niego intensywnie; wolała Blacka sprzed chwili. Syriusz
przekręcił oczami. – Jestem ciekawy.
- Jesteś gorszy niż baba. Ok., przyjdę – zgodziła się
bez entuzjazmu. Pokręciła głową i wskoczyła po kilku schodkach do ogródka
letniego lodziarni. Usadowiła się przy wielkim krzewie, którego szczerze mówiąc
nie znała, ale tak zostało ustalone. Kątem oka dostrzegła Syriusza znikającego
za zakrętem i odetchnęła. Nerwowo zerknęła na zegarek. Była przed czasem i
dobrze. Poprawiła spódnicę i wzięła kolejny dzisiaj nerwowy wdech. Żołądek
zaplątał jej się w supeł jeszcze ciaśniejszy niż przed owutemami. Była
wystraszona i podekscytowana a czas strasznie się dłużył i miała wrażenie, że
siedzi już tam z godzinę.
- Coś podać?
Wzdrygnęła się, gdy kelnerka stanęła koło niej. Była w
średnim wieku o krągłych kształtach, miała burze czerwonych włosów poskręcanych
w drobne spiralki. Jej samopiszące pióro spoglądało na Ann znad notatnika. Za
plecami kelnerki unosiła się taca z brudnymi filiżankami.
- Nie, dziękuję.
- Daj znak jak zmienisz zdanie. – Odeszła odsłaniając
Ann widok na wejście, gdzie właśnie pojawił się mężczyzna. Nie mogła być pewna,
że to jej tata, ale wszystko mówiło jej, że się nie myliła.
Gdy ją dostrzegł jego usta rozciągnęły się w ciepłym
uśmiechu i ruszył w jej stronę. Ann wstała błyskawicznie ze swojego krzesełka.
Fereol zdawał się być opanowany. Wziął delikatnie jej dłoń w swoje i
przetrzymał trochę dłużej niż normalnie.
- Ann – powiedział. Jego głos był głęboki. – Tak dobrze
cię w końcu poznać osobiście. Usiądźmy.
Poczekał aż Ann usiądzie, żeby sam mógł usiąść.
McKartney spostrzegła trzy rzeczy – włosy miał czarne tak jak opisywała to O’Stappery,
był dobrze i elegancko ubrany oraz oczy. Och, te fioletowe oczy tak dobrze jej
znane.
- O co chodzi? – zapytał, marszcząc lekko czoło,
ponieważ Ann przyglądała mu się intensywnie.
- Lucy ma takie oczy – powiedziała nieśmiało. – To znaczy
moja siostra.
- Wiem kim jest Lucy – zapewnił i serce Ann oblało się
ciepłem. Jej ojciec cały czas delikatnie się uśmiechał i koło oczu tworzyły mu
się delikatne zmarszczki. – Miałem nadzieję, że ją też ją poznam.
- Bardzo chciałam ją zabrać, ale dziadkowie nie są tak
optymistycznie nastawieni do tej sytuacji. – Nie chciała mówić, że to decyzja
Lucy. Fereol prawdopodobnie wiedział, że Deana i Noah go nie lubią, ale nie
chciała niszczyć relacji, która mogła zaistnieć między jej siostrą i ojcem.
- Ach, rodzice twojej matki… - westchnął. - Nigdy za mną
nie przepadali. – Zapadła niezręczna cisza.
Ann przeniosła swój wzrok na ulicę. Co niby miała na
to odpowiedzieć? Z opresji wybawiło ją donośne szczekanie. Koło donicy z
krzakiem siedział duży czarny pies. Przekręcił łeb w bok, gdy Ann zwróciła na
niego swoją uwagę i zamerdał ogonem. Zaskomlał i podreptał w miejscu po czym
szczeknął jeszcze raz. McKartney zmarszczyła brwi.
- Jest twój? – zapytał Fereol, patrząc na psa z lekkim
niesmakiem.
- Nie, pierwszy raz go widzę. Sio! – Machnęła ręką,
gdy pies skoczył na barierki i oparł się na nich przednimi łapami.
- Lepiej uważaj – ostrzegł Fereol, gdy Ann niepewnie
wyciągnęła rękę w kierunku zwierzęcia. Pies zaczął cicho popiskiwać i próbował
ją polizać.
- Co, mały? Głodny jesteś – zagadnęła, cmokając do
niego jak do małego dziecka. – Nie mam nic, przykro mi. – Wydęła usta, jakby
chciała dać mu buzi. Pies nadstawił uszy i uskoczył w ostatniej chwili przed
ścierką kelnerki, która przecinała zacięcie powietrze, gdy go zobaczyła.
Ann niezadowolona zmarszczyła brwi, ale nie odważyła
się tego skomentować. Kelnerka poprawiła swoje loczki i z wyćwiczonym uśmiechem
spojrzała na Fereola. Ann zauważyła, że nerwowo obraca swój pierścionek.
- W czym mogę pomóc? – zapytała tonem o wiele milszym niż
wcześniej.
- Mają tu wyśmienite ciasto dyniowe. Co ty na to? –
Fereol, zwracając na kobietę minimum uwagi, zapytał Ann, która ochoczo pokiwała
głową z uśmiechem.
Samopiszące pióro zanotowało szybko zamówienie i
kelnerka zniknęła we wnętrzu kawiarni, wcześniej dygając sztywno.
- Więc. – Fereol oparł brodę na zbitych w pięść
dłoniach. – Opowiedz mi o sobie – powiedział, wwiercając w nią oczy.
- Nie wiem czy jest co – wydukała, nerwowo się
uśmiechając. Nie pomyślała, że będzie chciał się dowiedzieć coś o niej. Była
tak podekscytowana poznaniem ojca, że zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że on
będzie chciał poznać córkę.
- Na pewno jest coś. Twoja urocza nauczycielka,
Emilia, trochę cię nachwaliła.
- Ciekawe, bo zazwyczaj douczała mnie z obrony przed
czarną magią – wyznała trochę zawstydzona. Ratując sytuację, kelnerka wsunęła
dwa talerzyki na stolik i się ulotniła. Ciasto dyniowe wyglądało apetycznie.
- To może zacznijmy od Hogwartu – zachęcił z pogodnym
uśmiechem.
Możesz się do mnie
teleportować?
Proszę.
James oparł swoją miotłę o ścianę domu i wskoczył do
środka. To zdarzało się dosyć często. Evans miała gorszy dzień, łapała doła
albo było jej źle i pisała do Pottera. W końcu po to Dorea przysłała do niej
ich sowę, która praktycznie tam zamieszkała. On oczywiście zaraz do niej
zasuwał bez względu na czas i okoliczności. Zmienił tylko koszulkę na czystą,
krzyknął mamie, że wychodzi i już go nie było.
Aportował się w pokoju Evans, ślizgając na czymś i
lądując na pupie. Usłyszał śmiech i podniosło go to na duchu. Od pogrzebu
minęły dwa tygodnie i częściej można było ją zobaczyć nieobecną, ale chyba
jeszcze się nie śmiała.
- Cieszę się, że jesteś – oznajmiła, targając mu
włosy, gdy mijała go w drodze do szafy.
- Cieszę się, że się cieszysz. – Rozejrzał się i
okazało się, że to na czym się poślizgnął było kurtka przeciwdeszczową leżącą
na podłodze. – Lily, po co ci kurtka… i to wszystko? – zapytał, widząc, że jej
ubrania i inne rzeczy są powyjmowane z szafek a szkolny kufer stoi otwarty. –
Co się dzieję? – Zmarszczył brwi.
Ramiona jej opadły, cień uśmiechu zniknął.
- Petunia wyrzuciła mnie z domu.
- Co takiego? – James podszedł szybko do Evans i
zajrzał jej w twarz, bo nie mógł uwierzyć.
- To znaczy, nie wyrzuciła. Powiedziała, że to moja
wina, że rodzice zginęli, że ja wygrałam tę wycieczkę i to ja powinnam być tam
wtedy w samolocie. Że uknułam wszystko, żeby mieć dom dla siebie –
wyrzuciła na wydechu.
- Co za suka! Lil… - Mruknął przepraszająco, bo Lily
przekręciła oczami, by się nie rozpłakać. Przytulił ją mocno.
- James, nie chcę tu dłużej mieszkać.
- To twój dom. Ona tu już nie mieszka, nie ma prawa…
- Nie chcę – powiedziała twardo. – Liczyłam, że
pomożesz mi się spakować i znaleźć coś na Pokątnej.
- Nie ma mowy.
- Dziękuję ci bardzo. – Odsunęła się i teatralnie uderzyła go w ramię. Wrzuciła kilka bluzek do kufra.
- Pomogę ci, ale nie będziesz mieszkać w jakiś
dziwnych miejscach. Przeprowadzam cię do mnie – oznajmił, odsuwając szufladę i
biorąc w garść kilka staników. Evans sprawnie je przejęła.
- Nie ma mowy.
- Daj spokój, widziałem cię bez stanika, więc co złego w tym, że kilka ci spakuję?
- Nie ma mowy na mieszkanie u ciebie.
Potter wyjął resztę staników i włożył je do kufra.
Wrócił po majtki.
- Nie zachowuj się jakbyś nie słyszał. – Skrzyżowała ręce.
- Czego?
- James!
- Lily?
- Rozmawialiśmy o tym.
Westchnął, zapakował resztę bielizny i podszedł do
niej. Założył jej włosy za ucho.
- Przepraszam, że znowu nie proponuję ci własnego
domu, który mogłabyś sama urządzić tylko pokój w domu u mojej mamy. Ale całkiem
niedaleko mojego, obiecuję.
- Nawet nie wiesz czy się zgodzi – wymyślała. Musiała
przyznać, że teraz zmieniła swój stosunek do Jamesa. Nie żeby wcześniej jej na
nim nie zależało. Kilka razy udowodnił jej, że jest wart więcej niż każdy inny
o nim myślał. Była pewna, że przy niej porzuca maskę Huncwota i cwaniaka. Był
naprawdę kochany, czuły i opiekuńczy. Ostatnie przykre wydarzenia w jej życiu
rodzinnym przekonały ją, że jest jedynym, który dawał jej ukojenie i jedyny,
którego chciała widzieć. Oczywiście, że doceniała wizyty Dorcas i listy od
Remusa, ale nie czuła się wtedy dobrze. Ciągle szukała czegoś, miała wrażenie,
że coś jej umyka. I te uczucia znikały, gdy pojawiał się James. Wyobrażała
sobie jak cudownie byłoby go mieć na wyciągnięcie ręki. Jak w Hogwarcie. W domu
Potterów mogłoby być całkiem jak w Hogwarcie.
- Daj spokój. Zgodziła się na Syriusza to i na ciebie
się zgodzi. I jak?
- O właśnie, ten to mnie już do końca znienawidzi.
- Syriusz cię nie nienawidzi! – zaperzył się. – A poza
tym już z nami nie mieszka.
- A Melanie?
- A co ona ma do gadania? – Lily rzuciła mu
spojrzenie. – Uwielbia cię, okej?
- Nie zauważyłam.
- Moja miłość ci nie wystarcza?
Uśmiechnęła się. Uniósł brew, czekając na odpowiedź.
- No nie wie…
- Zabieram cię do siebie – przerwał, machając różdżką.
Przeróżne, ale należące do Lily rzeczy zaczęły zlatywać się do kufra i układać
się w nim porządnie. Z dołu doszedł ich krótki krzyk - Petunia wciąż była w
domu. James machnął drugi raz różdżką; kufer zatrzasnął się. Szybko złapał Lily
w pasie i sprawnie teleportował ich oboje.
- To jest porwanie, ty podła świnio!
Dorea podskoczyła ze strachu. Łapiąc różdżkę wybiegła
do przedpokoju. Stanęła jak wryta, gdy zobaczyła Lily, rzucającą niegroźne
uroki na Jamesa, który zaśmiewał się w głos i chronił zaklęciem tarczy.
- CO tu się dzieje? – krzyknęła, rzucając niewerbalnie
zaklęcie rozbrajające. Złapała ich obie różdżki. Uchyliła się przed zaklęciem,
które posłała w nią Lily, gdy nieświadomie skierowała na nią różdżkę. Evans
opadła szczęka. James wybuchnął jeszcze większym śmiechem. Zgiął się w pół, trzymając
za brzuch.
- Lily będzie z nami mieszkać – oznajmił, podchodząc
do matki i całując ja w policzek. – Cieszysz się? – Wykradł swoją różdżkę i
puścił Lily oczko, gdy Dorea nie mogła zobaczyć.
- To nie był mój pomysł – wyrzuciła szybko Lily. –
Zaraz wyjaśnię.
- Na to liczę. Chodź. – Wyciągnęła zapraszająco ramię,
przyjmując wszystko zupełnie spokojnie. Lily pomyślała, że może James i Syriusz
zahartowali ją na takie typu wydarzenia przez ostatnie kilka lat. – Wyglądasz jakby
miał cię wiatr porwać, a ja jak zwykle mam za dużo jedzenia.
Lily nieśmiało przyjęła propozycję. Narobiła niezłego
bałaganu swoimi głupimi zaklęciami i wolałaby to najpierw naprawić, ale nie
śmiała się sprzeciwić.
Potter dosłownie wciskał w siebie kiełbaskę, gdy obie
weszły do kuchni. Uśmiechnął się szeroko, kiedy Lily usiadła naprzeciwko, rzucając
mu nienawistne spojrzenie.
- To czemu u nas mieszkasz? – zapytała Dorea,
dostawiając przed Lily talerze i komplet sztućców. James posłał jej całusa za to,
że użyła czasu teraźniejszego.
- Nie z własnej woli.
- Rozumiem, że ta „podła świnia” cię przymusiła, ale
może gdy poznam powód też nie pozwolę ci wyjść. – Lily zaczerwieniła się na
słowa Doreii, która przyjmowała wszystko tak spokojnie.
- Dzięki, mamo – powiedział cicho James, unosząc kciuk
w górę.
- Nie chciał, żebym mieszkała gdzieś na Pokątnej,
więc…
- Stanowcze nie! – wtrąciła się pani Potter. – Też się
nie zgadzam, żeby dziewczyna mojego syna błąkała się po obcych ludziach, gdy u
nas jest mnóstwo miejsca! – Rzuciła Lily surowe spojrzenie, a potem uśmiechnęła
się do Jamesa i poklepała go po ramieniu.
- Pani Potter.
- Dorea, proszę.
- Doreo, naprawdę to doceniam, ale…
- Lily nie chce ze mną mieszkać – dokończył James.
Dorea zaśmiała się.
- Nie dziwię się jej. – Melanie pojawiła się w kuchni.
Oczywiście miała na sobie tylko długą i za dużą bluzkę. Poczochrała Jamesowi
włosy za co natychmiast się nachmurzył. Usiadła po turecku na krześle między
Lily i Potterem, uśmiechając się szczerze do dziewczyny. – Nie wiem w ogóle jak
wytrzymujesz z tym głupkiem.
- James jest kochany – odpowiedziała, uśmiechając się
pod nosem. – Co nie zmienia faktu, że mam go czasem ochotę udusić.
Potter pokazał jej język.
- Czemu wyprowadziłaś się z domu? – zapytała beztrosko
Melanie, przerzucając swoje długie włosy na plecy.
- Mel – syknął ostrzegawczo James.
Pani Potter nie skomentowała. Nie zamierzała naciskać,
ale też chciała znać powód.
- Pokłóciłam się z siostrą. Właściwie to ona twierdzi,
że zabiłam rodziców, żeby mieć dom dla siebie. – Rzuciła się na kubek z herbatą
i wypiła pół jednym haustem.
- Rusza cię to? – Melanie zmarszczyła brwi. Ton głosu
wskazywał na rozmowę o pogodzie.
- Trochę.
- Kochanie, wiesz, że to nieprawda. Nie zajmuj sobie
tym głowy. – Dorea uścisnęła jej dłoń.
- To moja siostra – powiedziała, jakby to wszystko
naprawiało. – Tylko ona mi została – dodała ciszej, szarpiąc nitkę przy bluzce.
- Lil. – James kucnął koło niej. – Wciąż masz nas. Jenny
i Dorcas. I nawet chłopaków.
Evans uśmiechnęła się trochę, mając szkliste oczy.
Pogłaskała go po głowie.
- Wiem – szepnęła.
Melanie popatrzyła na Jamesa, jakby zobaczyła smoka
tańczącego przed nią na stole. Chciała oprzeć głowę na rękach i wydać z siebie
przeciągłe „och”. Dorei zakręciła się łezka w oku.
- Więc, co powiesz na to, żebyś wybrała sobie pokój? –
James wstał, łapiąc ja za rękę i prowadząc na górę.
Tytuł jest cytatem z mojego ukochanego Supernatural, ale wyjątkowo mi tutaj pasował ;)